MOGLI
Dołączył: 09 Sie 2006
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany: Nie 15:09, 13 Sie 2006 Temat postu: Boże Narodzenie |
|
|
HUGH LOFTING
Poczta Doktora Dolittle
WSTĘP
Prawie cała historia poczty doktora Dolittle (dowiecie się o tym z następnych stronic tej książki) zdarzyła się w powrotnej drodze z Afryki zachodniej. Opowiem wam najpierw, po co doktor udał się w tę podróż, i zacznę od tego, jak skierował swój statek z Afryki do ojczyzny, do miasta Puddleby nad rzeką Marsh.
Otóż dwugłowiec po dłuższym pobycie w Anglii zaczął tęsknić do Afryki. I chociaż był ogromnie przywiązany do doktora i nigdy nie opuściłby go na zawsze, jednak pewnego zimowego dnia, gdy pogoda była wyjątkowo brzydka i dokuczliwa, zapytał doktora, czy nie zechciałby wybrać się na kilka tygodni do Afryki.
Doktor powiedział, że owszem, gdyż już dość dawno nie ruszał się z miejsca, a zresztą sam czuje, że podczas tych zimnych, grudniowych dni zmiana powietrza dobrze mu zrobi.
Wkrótce więc wyruszył w świat. Oprócz dwugłowca zabrał ze sobą kaczkę Dab-Dab, psa Jipa, prosię Geb-Geb, sowę Tu-Tu oraz białą mysz - wszystkich wiernych towarzyszy, którzy kiedyś odbyli razem z nim pełną przygód podróż z Kraju Małp do Anglii.
Żeby pojechać do Afryki, doktor kupił maty, stary statek, który wprawdzie był już porządnie nadwerężony przez wichry i burze, ale jeszcze dzielnie się trzymał i mógł przetrwać niejedną zawieruchę.
Popłynęli aż na południowy brzeg zatoki Benin, gdzie zwiedzili dużo państw afrykańskich i poznali wiele osobliwych szczepów. Gdy przebywali na lądzie, dwugłowiec mógł biegać po swoich dawnych pastwiskach i używać do woli swobody.
Pewnego ranka doktor spostrzegł z radością, że jego stare znajome, jaskółki, znowu krążą nad stojącym na kotwicy statkiem, szykując się do swojego dorocznego odlotu na północ. Zapytały doktora, czy i on wybiera się z powrotem do Anglii, gdyż mogłyby mu towarzyszyć, tak jak wówczas, gdy uciekał z królestwa Jolliginki.
Ponieważ dwugłowiec nie miał nic przeciwko temu, żeby wracać, doktor podziękował jaskółkom i powiedział, że zgadza się chętnie na ich towarzystwo. Do końca tego dnia wszyscy mieli pełne ręce roboty przy zaopatrzeniu statku w żywność i przygotowaniach do tak długiej podróży.
Nazajutrz wszystko było gotowe i można było wyruszyć na morze. Podniesiono kotwicę i statek doktora Dolinie popłynął z rozwiniętymi żaglami, popędzany na północ pomyślnym wiatrem. I odtąd rozpoczyna się opowiadanie o poczcie doktora Dolittle.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
ZUZANNA
Pewnego dnia w pierwszym tygodniu podróży, gdy doktor Dolittle wraz ze zwierzętami siedział przy śniadaniu wokoło wielkiego stołu w kajucie, przyfrunęła jaskółka i oznajmiła, że chciałaby pomówić z doktorem.
Jan Dolittle wstał natychmiast od stołu i wyszedł na korytarz, gdzie czekał na niego przewodnik jaskółek, bardzo miły, zgrabny ptak o śmigłych skrzydłach i bystrych, czarnych oczkach. Nazywano go więc „Kapitanem Śmigłym”. Pod tym przydomkiem znany był w całym skrzydlatym świecie.
Śmigły był rekordzistą w łapaniu much i w akrobacji powietrznej na wszystkich zawodach w Europie, Afryce, Azji i Ameryce. Przez długie lata zwyciężał stale, a ostatniego roku pokonał nawet swój własny rekord: przeleciał Atlantyk w jedenaście i pół godziny, lecąc z szybkością przeszło dwustu mil na godzinę.
- Dzień dobry, Śmigły! - powiedział doktor Dolittle. - Czego sobie życzysz?
- Doktorze - szepnął ptaszek tajemniczo - nieco na zachód, na milę odległości od statku, zauważyliśmy czółno, w którym znajduje się zupełnie sama czarna kobieta. Kobieta płacze rozpaczliwie i nawet odłożyła wiosła. Płynie na pełnym morzu daleko od lądu - według moich obliczeń co najmniej o dziesięć mil, gdyż obecnie mijamy zatokę Fantippo i rozpoznajemy z trudem brzegi Afryki. W tak malutkim czółnie na otwartym morzu grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. Ale najwidoczniej nie zdaje sobie z tego sprawy. Siedzi na dnie łodzi i płacze, wcale nie próbując się ratować. Czy nie mógłby pan z nią pomówić? Obawiamy się, że spotkało ją coś bardzo złego.
- Rozumie się - powiedział doktor. - Lećcie powoli w stronę czółna, a ja skieruję statek za wami.
Jan Dolittle wszedł na pokład i kiedy skierował statek w ślad za lotem jaskółek, ujrzał wkrótce małe, czarne czółno unoszące się i opadające na falach. Na olbrzymiej powierzchni wody wyglądało ono tak nikle, że można było je wziąć za kawałek drewna albo za kij, albo też w ogóle go nie zauważyć. W czółnie siedziała kobieta z pochyloną głową.
- Co się stało? - zapytał doktor, gdy zbliżyli się o tyle, żeby móc z nią rozmawiać. - Dlaczego oddaliła się pani tak bardzo od lądu? Czy pani nie rozumie, że grozi pani wielkie niebezpieczeństwo, gdy nadciągnie burza?
Kobieta podniosła powoli głowę.
- Idź sobie - zawołała - i pozostaw mnie mojej rozpaczy! Czyż nie dość złego doznałam już od was, białych ludzi?
Doktor Dolittle skierował statek jeszcze bliżej do czółna i nie przestawał przemawiać przyjaźnie do kobiety. Ale ona długo jeszcze nie dowierzała mu jedynie dlatego, że był białym. Stopniowo jednak doktor pozyskiwał jej zaufanie i w końcu opowiedziała mu, gorzko płacząc, swoją historię.
W owych czasach miano właśnie znieść niewolnictwo. Większość rządów surowo zakazała więzienia, kupna i sprzedaży niewolników. Ale źli ludzie przybywali jeszcze wciąż na zachodnie wybrzeża Afryki, chwytali lub kupowali niewolników i zabierali ze sobą do innych krajów, gdzie zmuszano ich do pracy na plantacjach bawełny i tytoniu. Niejeden królik afrykański sprzedawał tym ludziom swoich jeńców wojennych i zarabiał w ten sposób bardzo dużo pieniędzy.
Kobieta z czółna należała do szczepu prowadzącego wojnę z królem Fantippo. Fantippo było to afrykańskie królestwo położone na wybrzeżu, w pobliżu którego jaskółki dostrzegły czółno. W ciągu tej wojny król Fantippo zdobył wielu jeńców i wśród nich znajdował się również małżonek tej kobiety. Wkrótce po ukończeniu wojny do królestwa Fantippo przybyło na statku kilku białych ludzi w poszukiwaniu niewolników na plantacje tytoniu. Gdy się król dowiedział, ile pieniędzy zaofiarowali ci ludzie za czarnych niewolników, przyszło mu na myśl, żeby im sprzedać swoich jeńców.
Kobieta nazywała się Zuzanna, a jej mąż był bardzo silnym, pięknym mężczyzną. Król Fantippo zatrzymałby go bardzo chętnie przy sobie, gdyż lubił mieć silnych mężczyzn na swoim dworze. Ale i handlarze kupowali chętnie niewolników zdolnych do ciężkiej pracy na plantacjach i ofiarowali królowi za małżonka Zuzanny wyjątkowo wielką sumę pieniędzy. I król sprzedał go.
Zuzanna opowiedziała doktorowi, jak przez długi czas płynęła w swym czółnie za okrętem białych ludzi i błagała ich, aby jej zwrócili męża. Ale wyśmiali ją tylko, okręt popłynął swoją drogą i wkrótce zniknął jej z oczu.
Dlatego znienawidziła wszystkich białych ludzi i nie chciała odpowiadać doktorowi, gdy przypłynął do jej czółna.
Doktor Dolittle rozgniewał się bardzo słysząc historię Zuzanny i zapytał ją, kiedy okręt handlarzy niewolników, unoszący jej męża, wypłynął na morze.
Powiedziała, że pół godziny temu. Bez męża, dodała, życie nie ma już dla niej żadnej wartości, toteż gdy okręt popłynął wzdłuż brzegów na północ i straciła go z oczu, zalała się łzami i pozwoliła swemu czółnu płynąć, gdzie chce, gdyż nie miała już sił ani energii wiosłować z powrotem ku lądowi.
Jan Dolittle przyrzekł kobiecie, że jej na pewno dopomoże. Był gotów natychmiast pogonić za handlarzem niewolników z największą szybkością, na jaką było stać statek. Ale kaczka Dab-Dab słusznie zwróciła mu uwagę, że jego statek posuwa się bardzo powoli i handlarze niewolników mogą go z łatwością spostrzec i nie pozwolą mu się przybliżyć.
Doktor kazał więc opuścić kotwicę i przesiadł się do czółna kobiety. Potem poprosił jaskółki, aby mu służyły za przewodników, i popłynął ku północy wzdłuż wybrzeża; przeszukał wszystkie zatoki i wszystkie wyspy, upatrując okrętu handlarza niewolników, który uprowadził małżonka Zuzanny.
Ale po wielu godzinach bezskutecznych poszukiwań zapadła noc i jaskółki nie mogły już nic dojrzeć z tak wielkiej odległości, ponieważ noc była ciemna, bezksiężycowa.
Biedna Zuzanna zaczęła znowu płakać, gdy doktor oświadczył jej, że podczas nocy trzeba zaprzestać poszukiwań.
- Jutro rano - powiedziała - okręt okrutnego handlarza niewolników oddali się o wiele mil i nigdy już nie odzyskam mego małżonka. Biada mi, biada!
Doktor pocieszał ją, jak tylko mógł, obiecując, że jeśli mu się nie uda zwrócić jej utraconego małżonka, postara się dla niej o innego, równie dobrego.
Ale ten pomysł nie podobał się Zuzannie i lamentowała dalej: „Biada mi, biada!”.
Tak głośno zawodziła, że doktor, leżąc na dnie czółna, co i tak nie było bardzo wygodne, nie mógł zasnąć. Usiadł więc i zaczął nasłuchiwać. Kilka jaskółek, wśród których znajdował się słynny Kapitan Śmigły, zostało przy nim i siedząc na skraju czółna naradzało się z doktorem, w jaki sposób pomóc biednej kobiecie. Nagle Śmigły powiedział: „Pst” i wskazał na zachód, na ciemną, falującą toń.
Nawet Zuzanna przestała lamentować i spojrzała tam, gdzie na czarnym, niewyraźnym tle brzegu morskiego można było dojrzeć słabe światełko.
- Okręt! - zawołał Jan Dolittle.
- Tak - rzekł Śmigły - okręt na pewno. Może to znowu jakiś okręt handlarzy niewolników.
- Jeżeli nawet jest to okręt handlarzy niewolników - powiedział doktor - to na pewno nie ten, którego poszukujemy. Zmierza w innym kierunku; tamten popłynął na północ.
- Pofrunę tam - powiedział Śmigły - i przekonam się, co to za okręt, potem wrócę i powiem wam. Kto wie, może okaże się pomocny w naszych poszukiwaniach.
Śmigły pofrunął więc ku słabemu światełku w ciemnościach, gdy doktor Dolittle rozmyślał o swoim statku, który zostawił na kotwicy przy wybrzeżu o kilka mil na południe.
Po upływie dwudziestu minut doktor zaczął się niepokoić, gdyż Śmigły przy szybkości swego lotu powinien był już dawno być z powrotem.
Ale niebawem słynny przywódca zatoczył z szumem skrzydeł półkole nad głową doktora, a potem opuścił się lekko jak piórko na jego kolana.
- Jest to wielki okręt - szczebiotała jaskółka nie mogąc złapać tchu - o wysokich, wielkich masztach, który, jak sądzę, mógłby rozwinąć wielką szybkość. Ale teraz posuwa się bardzo ostrożnie w widocznej obawie przed głębiami i mieliznami. To bardzo ładny okręt, zupełnie nowy, dwie armaty wyglądają z jego otworów. Ludzie na nim są bardzo dobrze ubrani w wytworne, granatowe sukno, nie tak jak zwyczajni marynarze. A na kadłubie wymalowano kilka liter, zdaje mi się, że to jest nazwa okrętu. Naturalnie, że nie mogłem odczytać, ale pamiętam jeszcze, jak wyglądały. Daj mi rękę, a pokażę ci.
I Śmigły zaczął wodzić pazurkami po dłoni doktora, ale zanim skończył, doktor zerwał się na równe nogi i o mało nie przewrócił czółna.
- S.J.K.M. - to znaczy Statek Jego Królewskiej Mości! To okręt marynarki wojennej. Przy jego pomocy poradzimy sobie z handlarzami niewolników!
ROZDZIAŁ II
JAK DOKTOR ZOSTAŁ PRZYJĘTY NA OKRĘCIE WOJENNYM
Teraz Jan Dolittle i Zuzanna dołożyli wszystkich ił, aby jak najprędzej dopłynąć czółnem do światełka. Noc była spokojna, ale na wielkich falach oceanu mała łódka kołysała się jak na huśtawce i Zuzanna musiała użyć całej swej zręczności, aby utrzymać ją w równowadze. Po upływie godziny doktor Dolittle zauważył, że okręt już nie płynie im naprzeciw, lecz jak gdyby stoi w miejscu, i kiedy nareszcie dotarł do wynurzającego się z ciemności kształtu, zrozumiał, dlaczego tak jest. Mianowicie okręt wojenny najechał na statek doktora pozostawiony bez światła na kotwicy. Na szczęście żaden z dwóch statków nie odniósł poważniejszego uszkodzenia.
Zauważywszy drabinkę sznurową, zwieszającą się z boku okrętu wojennego, doktor wraz z Zuzanną wdrapali się po niej w górę i weszli na pokład, aby się rozmówić z kapitanem.
Kapitan przechadzał się na przednim pokładzie i mruczał coś do siebie.
- Dobry wieczór! - powiedział doktor uprzejmie. - Mamy piękną pogodę.
Kapitan podszedł do niego i wywijając mu pięścią przed nosem zagrzmiał, wskazując statek kołyszący się obok okrętu wojennego.
- Czy ta arka Noego tam w dole należy do pana?
- Hm, chwilowo nie, w ogóle jednak tak - rzekł doktor. - Dlaczego pan pyta o to?
- Może pan będzie łaskaw - wrzeszczał kapitan z warzą wykrzywioną wściekłością - powiedzieć mi, co pan sobie, do pioruna, myślał zostawiając to stare pudło na kotwicy bez światła w taką czarną noc? Jaki z pana marynarz, do kroćset? Kieruję okrętem wojennym Jego Królewskiej Mości, poluję na handlarza niewolników Jima Bonesa, gonię za nim od tygodni i jakbym nie miał dość kłopotów z tym przeklętym wybrzeżem, muszę się na dobitek zderzyć z takim pudłem zakotwiczonym bez światła! Całe szczęście, że jechałem powoli, bo gruntowaliśmy właśnie wodę, inaczej poszlibyśmy wszyscy na dno. Wołałem, ale nikt z waszego statku nie odpowiadał. Włażę więc na pokład z nabitym pistoletem, bo przecież mógł się tam ukrywać handlarz niewolników chcący nas schwytać w pułapkę. Przemykam się ostrożnie, zaglądam wszędzie, ale nie spotykam żywej duszy. Wreszcie znajduję w kajucie prosię śpiące na fotelu. Czy pan często zostawia tak swój statek pod opieką wysypiającego się prosięcia? Dlaczego nie znajduje się pan na tym statku, jeśli to jest pana własność? Gdzie pan był?
- Odbywałem przejażdżkę łodzią z damą - odpowiedział doktor i uśmiechnął się dobrotliwie do Zuzanny, której się znowu zbierało na płacz.
- Przejażdżkę z damą! - wrzasnął kapitan. - Ja Pana...
- Tak jest - powiedział doktor - pan pozwoli, że ją przedstawię. To jest Zuzanna, panie kapitanie...
Ale kapitan przerwał mu i przywołał stojącego obok marynarza.
- Ja pana nauczę zostawiać swoją arkę Noego na pełnym morzu, żeby królewski okręt wojenny na nią wpadał! Ładny mi żeglarz, włóczęga, wilk morski. Czy panu się zdaje, że przepisy żeglugi istnieją dla zabawy? Halo! - zwrócił się do drugiego oficera, który podszedł na jego znak. - Uwięzić natychmiast tego człowieka!
- Rozkaz, panie kapitanie - powiedział drugi oficer i zanim doktor się spostrzegł, miał już na rękach mocno zaciśnięte kajdanki.
- Ależ ta dama była pogrążona w najczarniejszej rozpaczy - bronił się doktor. - Śpieszyłem się tak bardzo, że zapomniałem zupełnie o oświetleniu statku. Zresztą nie było jeszcze wtedy ciemno.
- Zabierz go! - ryczał kapitan. - Zabierz go, bo inaczej nie ręczę za siebie.
I biedny doktor Dolittle został zaciągnięty przez drugiego oficera na schody, które prowadziły na dolny pokład. Ale na pierwszych stopniach uczepił się mocno liny i trzymał się jej dostatecznie długo, żeby krzyknąć w stronę kapitana:
- Gdybym zechciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie się znajduje Jim Bones.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął kapitan. - Przyprowadźcie go z powrotem!
- Co pan powiedział?
- Powiedziałem - mruknął doktor i wyciągnąwszy skrępowanymi rękami chustkę, wytarł nią nos - że gdybym chciał, mógłbym panu powiedzieć, gdzie jest Jim Bones.
- Handlarz niewolników, Jim Bones? - zawołał kapitan. - Przecież właśnie na poszukiwanie tego człowieka wysłał mnie Rząd. Gdzie on jest?
- Pamięć nie dopisuje mi, gdy mam skrępowane ręce - powiedział doktor spokojnie i wskazał na kajdanki. - Może gdybyście mi to zdjęli, mógłbym sobie przypomnieć.
- Ach, proszę mi wybaczyć - powiedział kapitan i od razu zaczął się zupełnie inaczej zachowywać. - Proszę natychmiast uwolnić więźnia.
A gdy drugi oficer zdjął doktorowi kajdanki, kapitan powiedział:
- I proszę przynieść tu krzesło. Może nasz gość jest zmęczony.
Potem doktor opowiedział całą historię o Zuzannie i jej troskach. A wszyscy oficerowie z całego okrętu zgromadzili się na pokładzie i przysłuchiwali się.
- I nie wątpię - kończył doktor Dolittle - że handlarz niewolników, który uprowadził męża Zuzanny, jest to właśnie poszukiwany przez pana Jim Bones, panie kapitanie!
- Z pewnością - powiedział kapitan. - Wiem, że krąży gdzieś w pobliżu wybrzeża. Ale gdzie się teraz podziewa? Tego ptaszka schwytać niełatwo.
- Popłynął na północ - rzekł doktor. - Ale pański okręt może płynąć z taką szybkością, że go na pewno dogoni. Jeżeli ukrył się w jednej z tych zatok albo u ujścia rzeki, to mam tu ze sobą kilka ptaków, które, gdy się tylko rozwidni, odnajdą go i powiedzą nam, gdzie jest.
Kapitan spojrzał ze zdziwieniem na przysłuchujących się oficerów, którzy uśmiechali się z niedowierzaniem.
- Co pan powiedział? - zapytał kapitan. - Ptaki? Gołębie czy tresowane kanarki?
- Nie - rzekł Jan Dolittle. - Mówię o jaskółkach, które odbywają lot do Europy. Obiecały uprzejmie towarzyszyć memu statkowi w powrotnej drodze. Jesteśmy mianowicie w przyjaźni.
Teraz wszyscy oficerowie roześmiali się i stuknęli palcami w czoło; co miało znaczyć, że uważają Jana Dolittle za wariata. Kapitan, który sądził, że doktor kpi z niego, wpadł znowu w złość i chciał go koniecznie z powrotem uwięzić.
Ale pierwszy oficer szepnął do niego:
- Dlaczego by me wypróbować tego jegomościa? Płyniemy przecież i tak w północnym kierunku. Gdy odbywałem służbę na wodach angielskich, zdaje mi się, że słyszałem o jakimś osobniku z zachodnich okolic kraju, który posiada osobliwą władzę nad zwierzętami i ptakami. Prawdopodobnie to ten sam. Nazywał się Dolittle. Wydaje mi się nieszkodliwy. A może istotnie w jakiś sposób przyda się nam. Widocznie cudzoziemcy dowierzają mu, gdyż inaczej ta kobieta nie przybyłaby tu z nim razem. Wie pan przecież, jak oni się boją wyruszać z białymi na morze.
Kapitan myślał przez chwilę, a potem zwrócił się do doktora mówiąc:
- Według mego zdania, jest pan po prostu zwariowany, mój drogi panie. Ale jeśli chce mi pan dopomóc do schwytania Jima Bonesa, handlarza niewolników, jest mi wszystko jedno, jakich środków pan użyje. Ruszamy w drogę skoro świt. Ale biada panu, jeśli chce się pan tylko zabawić na koszt Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości. Powiem panu od razu, że skończy się to dla pana najgroźniejszą awanturą, jaka pana kiedykolwiek spotkała. Teraz idź pan przede wszystkim do swojej arki i zapal pan światła; powiedz pan także świni, że jeśli pozwoli im zgasnąć, zrobię z niej kiełbasę dla mojej załogi.
Wśród śmiechów i żartów doktor Dolittle przełazi przez poręcz okrętu na swój własny statek, aby zapalić na nim światło. Ale gdy nazajutrz powrócił na okręt wojenny z tysiącem jaskółek, oficerowie Marynarki Wojennej Jego Królewskiej Mości nie mieli już wcale ochoty stroić żartów z Jana Dolittle.
Słońce wschodziło nad dalekim wybrzeżem Afryki i poranek był tak piękny, jak sobie tylko można było wymarzyć.
Śmigły omówił w nocy z doktorem wszystkie plany. Na długo przedtem, zanim wielki okręt wojenny podniósł kotwicę i puścił się w drogę, wyprzedził go o wiele mil znakomity przywódca jaskółek, otoczony chmarą najczujniejszych ptaków, i przeszukał wybrzeże i wszystkie zakątki, w których handlarz niewolników mógłby się ukrywać.
Śmigły obmyślił wraz z Janem Dolittle rodzaj systemu telegraficznego: tysiące małych ptaków wyciągnęły się długą linią w locie wzdłuż wybrzeża, aż niebo było nimi naznaczone niby małymi, czarnymi kropkami i przesyłały wiadomości doktorowi. Jedna jaskółka udzielała ich świergotem drugiej, ta znów następnej i tak poprzez długie szeregi ptaków biegła wieść niby po drutach telegraficznych i docierała na okręt wojenny do doktora, który w ten sposób był stale poinformowany o przebiegu poszukiwań.
Około południa nadana została wiadomość, że okręt Bonesa zauważono za górzystym przylądkiem. Zawiadomiono, że należy mieć się na baczności, gdyż gotów jest do natychmiastowego odjazdu.
Handlarze niewolników przybili do brzegu tylko po to, aby nabrać wody, i ustawili warty, które w razie potrzeby miały natychmiast dać sygnał do odwrotu.
Gdy doktor Dolittle oznajmił o tym kapitanowi, ten zmienił kierunek statku i trzymał się bliżej brzegu, starając się pozostać w ukryciu.
Marynarzom przykazano zachowywać się bardzo cicho, aby okręt wojenny mógł niepostrzeżenie zbliżyć się do handlarzy niewolników.
Ponieważ kapitan spodziewał się, że handlarze rozpoczną walkę, rozkazał trzymać broń w pogotowiu. Ale właśnie w chwili gdy mieli okrążyć wielki przylądek, jeden z niemądrych artylerzystów przypadkiem wystrzelił. Bumm! Strzał rozległ się głośno i odbił grzmiącym echem ponad powierzchnią cichego oceanu.
Natychmiast przybiegła po jaskółczych liniach telegraficznych wiadomość, że handlarze niewolników zostali ostrzeżeni i uciekają.
I rzeczywiście, gdy okręt wojenny okrążył wreszcie przylądek, ujrzano okręt handlarzy niewolników płynący z rozwiniętymi żaglami w odległości dobrych dziesięciu mil.
ROZDZIAŁ III
MISTRZOWSKI STRZAŁ
Rozpoczął się gorączkowy pościg. Była czwarta godzina po południu i zmierzch zbliżał się szybko.
Kapitan po uprzednim wyłajaniu głupiego artylerzysty, który niechcący wystrzelił, doszedł do wniosku, że jeśli handlarz niewolników nie zostanie pochwycony przed nadejściem ciemności, wymknie im się z pewnością na zawsze. Gdyż Bones był to sprytny i wytrawny łotr, który znał wyśmienicie zachodnie wybrzeże Afryki, po dziś dzień zwane niekiedy Wybrzeżem Niewolników. Gdy ciemności zapadną, będzie płynął bez świateł i znajdzie z łatwością jakąś kryjówkę, gdzie się ukryje, albo też podwoi szybkość swego okrętu i oddali się o wiele mil, zanim nadejdzie świt. Kapitan rozkazał więc płynąć z największym pośpiechem.
W owych czasach zaledwie rozpoczynano stosowanie pary, i to w połączeniu z żaglami, aby wyzyskać siłę wiatru. Kapitan był bardzo dumny ze swego okrętu, który nazywał się „Violetta”. I bardzo mu zależało na tym, aby „Violetcie” przypadła zasługa schwytania Bonesa, handlarza niewolników, który tak długo opierał się flocie wojennej i uprawiał swój ponury handel nawet po zakazie rządowym. Polecił więc, aby maszyny okrętu pracowały całą siłą pary.
Gęsty, czarny dym unosił się z kominów, zaciemniał błękitne morze i brudził piękne, białe żagle, wydymane przez wiatr. Maszyniście również bardzo zależało na tym, aby jego okręt dogonił Bonesa, dorzucił więc paliwa do kotła dla nadania okrętowi większej szybkości i wyszedł na pokład, aby przyjrzeć się pogoni. Tymczasem ze straszliwym hukiem pękł jeden z nowiuteńkich kotłów parowych i spowodował straszne spustoszenie w maszynowni.
Na szczęście „Violetta” była pierwszorzędnym żaglowcem i żagle jej pracowały należycie, pruła więc dalej fale z wielką szybkością i przestrzeń między nią a okrętem handlarzy niewolników zmniejszała się coraz bardziej.
Lecz chytry Bones nie dawał się tak łatwo schwytać. Niebawem słońce zaczęło się zniżać, kapitan marszczył brwi i tupał nogami, gdyż wiedział, że z nadejściem ciemności wróg umknie mu z pewnością.
Tymczasem załoga nie dawała spokoju marynarzowi, który tak nieopatrznie wyrwał się ze swym strzałem. Żeby być takim głupcem i ostrzec Bonesa, który teraz najprawdopodobniej umknie! Odległość między okrętami była wciąż jeszcze zbyt wielka, żeby można było dosięgnąć handlarzy niewolników z broni, jakiej wówczas używano. Ale gdy kapitan ujrzał, że zmrok schodzi już na wodę i że lada chwila nieprzyjaciel umknie, wydał rozkaz ustawienia armat, choć nie miał nadziei, aby z takiej odległości trafiły w okręt handlarzy niewolników.
Śmigły od chwili rozpoczęcia pogoni usadowił się dla odpoczynku na okręcie wojennym i rozmawiał właśnie z doktorem Dolittle, gdy rozległ się rozkaz kapitana, aby dać ognia. Doktor udał się wraz z jaskółką na dół, chcąc przyjrzeć się nabijaniu armat.
Na dolnym pokładzie okrętu panowała bardzo powściągliwa, ale niemniej gorąca atmosfera. Artylerzyści oparci o armaty nastawiali je, obserwując okręt nieprzyjacielski, gotowi w każdej chwili do dania ognia na rozkaz. Tylko biedny, niezręczny marynarz zalewał się łzami, opłakując własną głupotę.
Nagle jakiś oficer krzyknął: „Ognia!!” - i z hukiem, od którego zadrżał cały statek, wyleciało ponad wodę osiem wielkich kuł armatnich. Pac, pac, pac - padały wszystkie, jedna po drugiej, w ocean, nie wyrządzając nikomu najmniejszej szkody.
- Marne oświetlenie - mruknęli artylerzyści. - Czy można w tych przeklętych ciemnościach trafić z odległości dwóch mil?
Ale Śmigły szepnął doktorowi do ucha:
- Niech pan poprosi, aby mi pozwolono jeden raz wycelować. Ja lepiej od nich widzę w ciemnościach.
Ale właśnie w tej chwili kapitan nakazał wstrzymać ogień i artylerzyści opuścili swoje miejsca.
Zaledwie odeszli, Śmigły skoczył na jedną z armat, oparł się nóżkami i spojrzał bystrymi, czarnymi oczkami na celownik. Potem zasygnalizował skrzydełkami doktorowi, który stał za nim, jak ma nastawić armatę.
- Ognia! - zawołał i doktor Dolittle wypalił.
- Co to ma znaczyć, do stu piorunów?! - ryknął kapitan z mostka, gdy huk zamilkł. - Czyż nie rozkazałem zaprzestać ognia?
Ale pierwszy oficer pociągnął go za rękaw i wskazał na morze. Kula armatnia, którą wycelował Śmigły, rozszczepiła główny maszt na okręcie handlarza niewolników na dwie części i żagle opadły na pokład jak kupa łachmanów.
- Do stu piorunów! - zawołał kapitan. - Trafiliśmy! Patrzcie, Bones sygnalizuje, że się poddaje.
Teraz kapitan, chcący jeszcze przed chwilą koniecznie ukarać człowieka, który strzelił bez rozkazu, dopytywał się, kto wycelował tak cudownie i znakomicie, że zmusił handlarza niewolników do poddania się. Doktor Dolittle chciał mu powiedzieć, że to Śmigły, ale ptaszek szepnął mu do ucha:
- Niech pan się nie fatyguje, on i tak nie uwierzy. Strzelaliśmy z armaty tego marynarza, który przedtem niepotrzebnie wystrzelił. Niech więc jemu przypadnie ta zasługa. Może dostanie za to jakiś medal i humor mu się poprawi.
Na pokładzie „Violetty” zapanowało wielkie podniecenie, gdyż zbliżano się do uszkodzonego okrętu handlarzy niewolników. Bones, przywódca, został wraz ze swoją załogą, składającą się z jedenastu innych łotrów, uwięziony i zamknięty w okrętowym areszcie.
Potem Jan Dolittle z Zuzanną oraz z kilkoma marynarzami i oficerami weszli na zwyciężony okręt. Był on pełen skutych w łańcuchy niewolników. Zuzanna odnalazła swego małżonka i zalała się łzami radości.
Natychmiast uwolniono czarnych ludzi z łańcuchów i przeprowadzono ich na okręt wojenny. Potem „Violetta” wzięła na hol uszkodzony okręt. I tak się skończył handel żywym towarem pana Bonesa.
Na pokładzie okrętu wojennego zapanowała radość. Ściskano sobie ręce, winszowano wzajemnie, a dla uwolnionych więźniów urządzono na głównym pomoście wspaniały obiad. Doktor Dolittle zaś, Zuzanna i jej małżonek zostali zaproszeni do jadalni oficerskiej, gdzie pito ich zdrowie portwajnem, a kapitan i doktor wygłosili przemówienia.
Następnego dnia, gdy tylko słońce wzeszło, okręt wojenny popłynął znowu wzdłuż brzegów, odwożąc Murzynów do ich ojczyzny.
Zajęło to bardzo dużo czasu, gdyż Bones zebrał niewolników z wszystkich możliwych szczepów. Minęło już południe, gdy doktor Dolittle wraz z Zuzanną i jej małżonkiem dostał się wreszcie na swój własny statek, na którym wciąż jeszcze, zgodnie z umową, paliły się światła mimo jasnego dnia.
Kapitan ściskał ręce Jana Dolittle i dziękował mu za wielką pomoc okazaną Flocie Jego Królewskiej Mości oraz pytał o jego adres w Anglii, gdyż chciał opowiedzieć o nim swemu Rządowi. Najprawdopodobniej Królowa zechce mu nadać szlachectwo i obdarzy jakimś orderem czy czymś podobnym. Ale doktor Dolittle powiedział, że wolałby funt dobrej herbaty: od kilku miesięcy nie pił herbaty, a ta, którą mu podano w jadalni oficerskiej, bardzo mu smakowała.
Kapitan więc podarował mu pięć funtów najlepszej chińskiej herbaty i podziękował jeszcze raz w imieniu Królowej i Rządu.
„Violetta” zatoczyła szeroki łuk na północ i popłynęła do Anglii, a marynarze w granatowych bluzach tłoczyli się na pokładzie i żegnali doktora Dolittle trzykrotnym: „Hura” - rozlegającym się echem po oceanie.
Jip, Dab-Dab, Geb-Geb, Tu-Tu i reszta zwierząt otoczyły teraz doktora, prosząc, aby im opowiedział wszystkie swoje przygody. Zanim doktor zakończył opowiadanie, była już pora na podwieczorek. Poprosił więc Zuzannę i jej małżonka, aby zechcieli napić się z nim herbaty, zanim wyjdą na ląd.
Zgodzili się chętnie. Doktor sam przyrządził herbatę, która była wyśmienita. W czasie podwieczorku Zuzanna i jej małżonek, imieniem Begwe, zabawiali doktora rozmową o królestwie Fantippo.
- Zdaje mi się, że nie mam po co tam wracać - powiedział Begwe, małżonek Zuzanny. - Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, żeby służyć w armii króla Fantippo, ale jeśli tam znowu zjawi się jakiś handlarz niewolników, to król sprzeda mnie z pewnością po raz drugi. Czy wysłałaś list do naszego kuzyna, Zuzanno?
- Tak - odpowiedziała Zuzanna - ale wątpię, czy go dostał, gdyż nie odpisał mi ani słowa.
Doktor spytał Zuzanny, w jaki sposób wysłała swój list. Opowiedziała mu, że kiedy Bones zaofiarował królowi tak wysoką cenę za jej męża, skusiło to króla Fantippo do sprzedania go. Zuzanna, chcąc uratować małżonka, powiedziała, że może dostać ze swojego kraju od bogatego kuzyna dwanaście wołów i trzydzieści kóz, i poprosiła króla, żeby zaczekał, aż ona napisze list i otrzyma odpowiedź. Król Fantippo cenił bardzo wysoko owce i kozy, gdyż bydło miało w jego kraju taką samą wartość jak pieniądze. Obiecał więc Zuzannie, że o ile w ciągu dwóch dni dostarczy mu dwanaście wołów i trzydzieści kóz, puści wolno jej małżonka, zamiast sprzedawać go handlarzowi niewolników.
Zuzanna pobiegła więc do zawodowego pisarza listów (prości ludzie z jej szczepu na ogół nie umieli pisać) i kazała sobie napisać list; w liście prosiła swego kuzyna, aby jak najszybciej przysłał królowi Fantippo woły i kozy. List ten nadała na poczcie w Fantippo.
Ale minęło dwanaście dni i nie nadeszło ani bydło, ani odpowiedź. Tak więc biedny Begwe został sprzedany handlarzowi niewolników.
ROZDZIAŁ IV
KRÓLEWSKA POCZTA W FANTIPPO
Urząd pocztowy królestwa Fantippo była to dziwna instytucja. Zresztą należy przyznać, że samo istnienie urzędu pocztowego oraz regularne roznoszenie listów było czymś nadzwyczajnym w dzikim, afrykańskim państwie. Powstała zaś ta poczta w taki oto sposób.
Na kilka lat przed podróżą doktora Dolittle w większości cywilizowanych krajów świata bardzo dużo mówiono o połączeniach pocztowych i o tym, ile ma kosztować przesyłka listów w kraju i za granicę; umówiono się wówczas, że koszty przesyłki z jednej części Anglii do drugiej powinny wynosić jednego pensa. Za bardzo grube listy musiano naturalnie płacić więcej. Potem ktoś wymyślił znaczki pocztowe: o wartości jednego pensa, dwóch pensów, po dwa i pół pensa, sześciopensówki i po szylingu. Każdy znaczek miał inny kolor i były na nich bardzo ładne rysunki albo i portrety Królowej, niektóre z koroną, inne bez korony na głowie.
Potem Francja, Stany Zjednoczone i wiele innych państw zaczęły robić to samo, tylko że za te znaczki płacono innymi pieniędzmi i ozdabiano je podobiznami ich własnych królów, królowych i prezydentów.
I oto zdarzyło się pewnego dnia, że do wybrzeża zachodniej Afryki przybił statek i przywiózł list dla Koka, króla Fantippo. Król Koko nie widział nigdy przedtem znaczka pocztowego; przywołał białego kupca, który przebywał w jego stolicy, i zapytał go, czyja to twarz narysowana jest na znaczku.
Biały kupiec wytłumaczył mu całą historię poczty i państwowej sieci urzędów pocztowych i powiedział, że jeśli w jego ojczyźnie, Anglii, chce się wysłać list do jakiejkolwiek części świata, wystarczy przykleić na kopercie znaczek z wizerunkiem Królowej i wrzucić list do skrzynki pocztowej znajdującej się na najbliższym rogu ulicy, a list dojdzie na pewno na miejsce swego przeznaczenia.
- Aha - powiedział król - nowe czary! Doskonale! Potężne królestwo Fantippo będzie także miało urząd pocztowy, a moje pogodne, piękne oblicze ozdobi wszystkie znaczki! Użyjemy jeszcze większych czarów i nasze listy będą prędzej dochodziły na miejsce.
I król Fantippo, który był bardzo próżny, kazał sporządzić mnóstwo znaczków pocztowych ze swoim wizerunkiem, niektóre z koroną, inne bez korony, jedne uśmiechnięte, inne ze zmarszczoną brwią, jedne na koniu, inne na rowerze. Ale najdumniejszy był ze znaczka dziesięciopensowego, który przedstawiał go grającego w golfa, grę, której się niedawno nauczył od kilku Szkotów poszukujących złota w jego królestwie.
Kazał także zrobić skrzynki pocztowe, zupełnie takie same jak te, które mu opisał kupiec, umieścił je na rogach ulic i powiedział swoim poddanym, że wystarczy tylko nalepić znaczki na listy i wrzucić je do tych skrzynek, aby zawędrowały na krańce świata.
Ale niebawem ludzie zaczęli się uskarżać, że ich oszukano. Zapłacili rzetelnie za znaczki, zaufali ich sile czarodziejskiej i wrzucili listy do skrzynek, tak jak im powiedziano. Tymczasem pewnego dnia krowa wpadła na jedną ze skrzynek i rozwaliła ją, a wtedy okazało się, że wszystkie listy, które ludzie wrzucili, leżały tu najspokojniej i nie myślały nigdzie powędrować.
Król bardzo się rozgniewał, przywołał białego kupca i powiedział:
- Oszukałeś Moją Królewską Mość. Te znaczki, o których mi opowiadałeś, nie mają żadnej mocy czarodziejskiej. Wytłumacz mi to.
Wtedy kupiec powiedział, że listy wędrują nie z powodu jakiejś siły czarodziejskiej znajdującej się w znaczkach i skrzynkach. Prawdziwe urzędy pocztowe mają listonoszy, którzy wyjmują listy ze skrzynek. I w dalszym ciągu rozmowy objaśnił królowi wszystkie czynności urzędu pocztowego.
Król, który był bardzo upartym człowiekiem, obstawał dalej przy tym, że Fantippo musi mieć swój urząd pocztowy, zamówił więc w Anglii setki mundurów i czapek i ubrał w nie swoich czarnych poddanych, którzy mieli spełniać czynności listonoszy.
Ale czarnym ludziom było za gorąco w ciężkich mundurach, bo wobec upałów panujących stale w Fantippo, jedynym ich ubraniem dotychczas były sznury paciorków. Zrzucili więc spodnie i kurtki i nosili tylko czapki. Uniform listonosza w Fantippo składał się więc teraz z ładnej czapki, sznura paciorków i torby.
Odkąd król Koko miał już listonoszy, urząd poczty w Fantippo zaczął rzeczywiście pracować. Listy ty wyjmowane ze skrzynek i wysyłane, gdy przybył statek, a nadchodząca poczta była roznoszona po domach w Fantippo trzy razy dziennie. W urzędzie pocztowym panował największy ruch w całym mieś-
Ale ludzie w zachodniej Afryce mają osobliwy gust. Ponad wszystko lubią pstre kolory. I kilku elegantów z Fantippo zaczęło odklejać znaczki z listów i przystrajać się w nie. Wyglądali bardzo efektownie i oryginalnie i taki strój był wysoko ceniony przez tuziemców. Mniej więcej w tym samym czasie w cywilizowani świecie powstał istny szał zbierania znaczków pocztowych. We wszystkich krajach ludzie zaczęli kupować albumy i wlepiać do nich znaczki. Rzadki taczek był w wielkiej cenie.
Pewnego dnia dwóch takich zbieraczy przyjechało do Fantippo. Znaczek, którego obaj poszukiwali do swoich kolekcji, był to „czerwony dwu i półpensowy Fantippo”, którego król nie pozwalał wypuszczać, gdyż uważał, że wygląda na nim nieładnie. Wskutek go, że rozpowszechnianie tego znaczka było zakazane stał się bardzo rzadkim okazem. Gdy ci dwaj przybysze zeszli ze statku na ląd, podszedł tuziemiec, żeby im odnieść walizki. I w tejże chwili przybysze zauważyli na piersi tragarza „dwu półpensowy czerwony Fantippo”. Obaj zbieracze chcieli ten znaczek kupić, a że każdy chciał go koniecznie mieć w swoim zbiorze, zaofiarowali w krótkim czasie bardzo dużą sumę, prześcigając się wzajemnie.
Kiedy król Koko usłyszał o tym, odwiedził jednego ze zbieraczy i zapytał go, dlaczego ludzie ofiarowują tak wysoką cenę za stary, zużyty znaczek. Biały opowiedział o nowej namiętności zbierania znaczków pocztowych, która ogarnęła cały cywilizowany świat.
Jakkolwiek król Koko był zdania, że cały cywilizowany świat oszalał, doszedł jednak do wniosku, że zrobi daleko lepszy interes sprzedając znaczki do zbiorów niż do listów w urzędzie pocztowym. Odtąd ilekroć zjawiał się jakiś statek w porcie Fantippo, król wysyłał swego głównego poczmistrza, bardzo wysokiego urzędnika, który w stroju składającym się z dwóch sznurków muszelek i czapki listonosza, ale bez torby, przynosił na statek znaczki przeznaczone dla zbieraczy.
Handel znaczkami pocztowymi przynosił takie zyski, że król kazał przyspieszać ich druk, aby nowa partia była gotowa, gdy ten sam statek będzie powracał do Anglii.
Ale od czasu kiedy znaczki sprzedawane były zbieraczom, a nie naklejane na listy, działalność poczty w Fantippo znacznie się pogorszyła.
Gdy Zuzanna opowiedziała doktorowi o liście, który wysłała do swego kuzyna i na który nie otrzymała odpowiedzi, coś przypomniało się nagle Janowi Dolittle. W jednej z jego poprzednich podróży statek pasażerski, którym jechał, zatrzymał się w porcie Fantippo, chociaż ani jeden pasażer tam nie wysiadł
Natomiast na pokład wszedł urzędnik pocztowy i zaproponował kolekcję nowych, zielonych i fioletowych znaczków. Doktor Dolittle, który był wówczas gorliwym zbieraczem znaczków, kupił sobie trzy komplety.
Teraz, kiedy dowiedział się o liście Zuzanny, zrozumiał, jak funkcjonował wówczas urząd pocztowy w Fantippo i dlaczego Zuzanna nie otrzymała odpowiedzi, która mogła wybawić z niewoli jej męża.
Gdy Zuzanna i Begwe wstali, żeby się pożegnać, ponieważ było już późno, Jan Dolittle ujrzał łódź zmierzającą ku jego statkowi. Siedział w niej sam król
Koko, który przybywał na statek białych, aby sprzedawać znaczki.
Doktor Dolittle zaczął z nim rozmawiać i powiedział mu szczerze i otwarcie, że powinien się wstydzić takiego urzędu pocztowego. Potem poczęstował go filiżanką herbaty i wytłumaczył, jak to się stało, że list Zuzanny nie został prawdopodobnie nigdy doręczony jej kuzynowi.
Król słuchał uważnie i teraz sam zrozumiał, jakie braki miał jego urząd pocztowy. Potem poprosił doktora Dolittle, aby wraz z Zuzanną i Begwe wysiadł na ląd w Fantippo i dopomógł mu do zaprowadzenia porządku w urzędzie pocztowym.
ROZDZIAŁ V
PODRÓŻ ZOSTAJE ODŁOŻONA
Jan Dolittle dał się namówić i przyjął propozycję króla, sądząc, że zrobi w ten sposób coś pożytecznego. Ale gdy wsiadł do łodzi z królem, z Zuzanną i z Begwe, aby udać się do Fantippo, nie zdawał sobie wcale sprawy z tego, jakiej wielkiej pracy się podejmuje i ile dziwnych przygód go czeka.
Fantippo wyglądało zupełnie inaczej niż wszystkie afrykańskie wsie i osiedla, które zwiedzał dotychczas. Była to bardzo wielka osada, prawie tak wielka jak prawdziwe miasto; panował tam nastrój pogodny i wesoły, a mieszkańcy, podobnie jak król, byli weseli i zadowoleni.
Po zapoznaniu doktora Dolittle ze wszystkimi władzami szczepu Fantippo, zaprowadzono go do urzędu pocztowego, który znajdował się w strasznym stanie.
Wszędzie leżały listy - na podłodze, w starych szufladach i skrytkach, nawet na ulicy przed budynkiem poczty. Doktor wytłumaczył królowi, że tak dalej być nie może, że przyzwoicie prowadzone urzędy obchodzą się z listami ofrankowanymi, to znaczy opatrzonymi znaczkami, troskliwie i z poszanowaniem. Nic dziwnego, że list Zuzanny nigdy nie doszedł do jej kuzyna, jeśli poczta była tak prowadzona.
Wtedy król Koko zaczął go znowu błagać, aby urządził prawdziwy urząd pocztowy w Fantippo, i doktor powiedział wreszcie, że zobaczy, co da się zrobić. Wszedł do urzędu, zdjął marynarkę i wziął się do roboty.
Ale po kilku godzinach najuciążliwszej pracy Jan Dolittle zdał sobie sprawę z tego, że tej olbrzymiej roboty nad doprowadzeniem urzędu pocztowego w Fantippo do porządku nie da się wykonać w ciągu jednego lub dwóch dni. Trzeba będzie na to przeznaczyć co najmniej kilka tygodni. Powiedział to królowi, który kazał natychmiast sprowadzić statek doktora do portu i zakotwiczyć, a zwierzęta wysadzić na ląd. Dla doktora Dolittle i jego przyjaciół przeznaczono ładny, nowy dom na głównej ulicy, gdzie mieli mieszkać podczas porządkowania królewskiej poczty w Fantippo.
Po dziesięciu dniach zdołał Jan Dolittle zorganizować zupełnie dobrze tak zwaną pocztę krajową. Poczta krajowa przewozi listy z jednej części kraju do drugiej albo z jednej dzielnicy miasta do innej; pocztę zaś, która wysyła listy poza kraj, do obcych państw, nazywamy pocztą zagraniczną. Zorganizowanie regularnej i dobrze działającej poczty zagranicznej w Fantippo uważał doktor za bardzo trudne, gdyż statki, które by mogły zabierać listy za granicę, przybywały tu bardzo rzadko. Jakkolwiek król Koko był bardzo dumny ze swego Fantippo, w cywilizowanych państwach było ono uważane za nie bardzo ważny kraj i do portu jego przybywały w ciągu roku zaledwie dwa albo trzy statki.
Pewnego wczesnego ranka, gdy doktor leżał jeszcze w łóżku i rozmyślał, co by tu zrobić dla uruchomienia poczty zagranicznej, Dab-Dab i Jip przynieśli mu śniadanie na tacy i oznajmili, że przybyła jaskółka z wieścią od Śmigłego, podniebnego szybkobiegacza. Jan Dolittle poprosił, aby weszła, i niebawem ptaszek zasiadł w nogach łóżka.
- Dzień dobry! - rzekł doktor zdejmując skorupkę z jajka na twardo. - Czym ci mogę służyć?
- Kapitan Śmigły chciałby wiedzieć - powiedziała jaskółka - jak długo pan chce tu jeszcze zostać. Proszę, niech pan nie myśli, że się skarży, nikomu z nas nie przychodzi nic podobnego na myśl. Ale nasza podróż trwa dłużej, niż przypuszczaliśmy. Pierwsze opóźnienie nastąpiło wówczas, gdyśmy tropili handlarza niewolników, Bonesa, a teraz zdaje się, że będzie pan musiał zajmować się tym urzędem pocztowym jeszcze przez kilka tygodni. Zazwyczaj o tej porze roku jesteśmy już w Anglii i gniazda nasze są dawno przygotowane do życia rodzinnego. Wylęgu piskląt nie możemy w żaden sposób odłożyć. Proszę, niech pan nie sądzi, że się skarżymy, ale to opóźnienie jest dla nas bardzo niewygodne.
- Ależ naturalnie. Rozumiem was całkowicie - powiedział doktor posypując jajko solą. - Bardzo mi przykro. Ale dlaczego Śmigły sam się do mnie z tym nie zwrócił?
- Mam wrażenie, że nie bardzo miał na to ochotę - rzekła jaskółka. - Myślał może, że pan się obrazi.
- Skądże! - zawołał doktor. - Tyleście mi pomogły. Proszę cię, powiedz Śmigłemu, że chcę się z nim zobaczyć, gdy tylko się ubiorę. Wszystko ułoży się pomyślnie, jestem pewien. Poczekaj chwilkę, zdaje mi się, że już cię gdzieś widziałem. Czy to nie ty mieszkałaś któregoś lata u mnie w Puddleby w gniazdku nad stajnią?
- Nie - powiedział ptaszek - ale ja jestem tą jaskółką, która przyniosła panu wiadomość o chorych małpach.
- Ach tak, rozumie się! - zawołał doktor. - Od razu wiedziałem, że skądś cię znam. Jakże musiało ci być wtedy trudno lecieć podczas zimy do Anglii, kiedy wszędzie leży śnieg i nigdzie nie mogłaś znaleźć pożywienia. Bardzo to było dzielnie z twojej strony.
- Tak, to była ciężka przeprawa - rzekła jaskółka. - Nieraz o mało nie zamarzłam. Lot prosto w paszczę lodowatego wichru był po prostu straszny, ale trzeba się było na to zdobyć, bo inaczej wszystkie afrykańskie małpy by wymarły.
- Dlaczego właśnie ciebie wybrano do przyniesienia mi tej wiadomości? - zapytał Jan Dolittle.
- Śmigły chciał lecieć sam - rzekła jaskółka. - Jest przecież bardzo odważny i szybki jak błyskawica. Ale inne jaskółki nie chciały go puścić. Powiedziały, że życie przywódcy jest zbyt cenne i nie można go narażać na tak ciężką przeprawę. Gdyby zginął, nie byłoby go kim zastąpić. Gdyż pominąwszy to, że jest tak chyży i dzielny, jest to najmądrzejszy przywódca, jakiego kiedykolwiek miałyśmy. Za każdym razem gdy my, jaskółki, jesteśmy w trudnej sytuacji, znajduje jakieś wyjście. Jest urodzonym wodzem. Nie tylko szybko fruwa, ale i szybko myśli.
- Tak, tak - mruczał doktor strząsając w zamyśleniu kruszyny chleba z kołdry. - Ale dlaczego wówczas ciebie wybrano?
- Nikt mnie nie wybrał - odrzekła jaskółka. - Wszystkie byłyśmy gotowe polecieć, aby tylko Śmigły nie narażał swego życia. Wtedy nasz przywódca powiedział, że najsłuszniej będzie powierzyć wybór losowi. Nazbierałyśmy dużo listków i oderwałyśmy od wszystkich, z wyjątkiem jednego, ogonki, potem wsypałyśmy liście do dużej łupiny orzecha kokosowego i wymieszałyśmy porządnie. A potem zaczęłyśmy dziobać z zamkniętymi oczyma. Jaskółka, która by trafiła na listek z ogonkiem, miała polecieć do Anglii. I to mnie właśnie dostał się ten listek. Przed odlotem pożegnałam się jeszcze z mężem, gdyż obawiałam się, że już nie wrócę. A teraz jestem bardzo rada, że na mnie padł los.
- Dlaczego? - spytał doktor stawiając tacę na kolanach i układając poduszki.
- Widzi pan - szczebiotała jaskółka podnosząc prawą nóżkę, przewiązaną czerwoną wstążeczką - oto, co dostałam.
- Cóż to takiego? - zdziwił się doktor.
- Żeby wszyscy się dowiedzieli - odpowiedziała jaskółka skromnie - jaka byłam dzielna.
- Ach, teraz rozumiem - rzekł doktor - odznaczono cię za odwagę.
- Tak. Dotąd byłam po prostu Świergotką, a teraz wzywają mnie Goniec-Świergotka.
- Winszuję ci - powiedział Jan Dolittle. - Ale teraz usze już wstać, bo mam strasznie dużo roboty. Proszę cię, nie zapomnij powiedzieć Śmigłemu, że będę o dziesiątej godzinie na statku. Do widzenia!
Gdy Dab-Dab z Jipem weszli, aby zabrać tacę, Doktor Dolittle golił się przed lustrem, przytrzymując ręką czubek nosa, i mruczał do siebie:
- To jedyna droga do zorganizowania zagranicznej poczty w Fantippo. Dlaczego mi to wcześniej nie [rzyszło na myśl? Moja poczta nadmorska będzie najszybsza ze wszystkich istniejących na świecie. Ma się rozumieć! To jedyne, co nas uratuje – jaskółcza poczta!
ROZDZIAŁ VI
WYSPA NICZYJA
Gdy się tylko doktor ubrał i ogolił, poszedł zaraz na statek na spotkanie ze Śmigłym.
- Jest mi bardzo przykro, Śmigły - powiedział - że prawiłem wam tyle kłopotu przeciągając mój pobyt utaj. Ale muszę naprawdę zająć się tą pocztą. Prawdę powiedziawszy, jest w okropnym stanie.
- Tak, tak, wiem o tym - rzekł Śmigły - i gdyby się tylko dało, my jaskółki, zrobiłybyśmy to chętnie dla pana, żeby nie lecieć wcale w tym roku do Anglii. Nie byłoby nic strasznego, gdybyśmy jedno lato spędziły w Afryce. Ale nie możemy budować naszych gniazd na krzewach. Wolimy je umieszczać na domach, na stodołach i innych budynkach.
- Przecież w Fantippo są także domy - powiedział doktor.
- Tak - przyznał Śmigły - ale za małe i za hałaśliwe, dzieci murzyńskie bawią się koło nich przez cały dzień. Nasze jajka i pisklęta nie byłyby ani przez chwilę bezpieczne. A poza tym te domy nie nadają się do tego celu, większość z nich to lepianki z trawy i gliny, dachy pochylają się w odwrotnym kierunku, rynny są blisko ziemi i tak dalej. My lubimy mocne, trwałe, angielskie budynki, koło których ludzie nie kręcą się przez cały dzień, nie krzyczą, nie biją w bębny - spokojne, ciche budynki jak stare stodoły i stajnie, gdzie ludzie, jeśli w ogóle przychodzą, zachowują się z godnością i przyzwoicie, a odchodzą w porę. Lubimy ludzi, widzi pan, na ich właściwym miejscu. A samiczka, wysiadająca małe, musi mieć zapewniony spokój.
- Rozumie się - powiedział doktor Dolittle - jakkolwiek mnie często bawi wesołe usposobienie mieszkańców Fantippo, rozumiem dobrze wasz punkt widzenia. Ale może przydałby się wam mój stary statek? Tam będziecie miały z pewnością spokój. Nikt tam teraz nie mieszka, a jest w nim tyle szczelin, dziur i zakamarków, w których mogłybyście budować gniazda. Co sądzisz o tym?
- To doskonała myśl - rzekł Śmigły. - Jeśli pan może przez kilka tygodni obejść się bez swego statku. Bo, oczywiście, nic z tego nie będzie, jeśli pan zaraz potem, gdy małe się wylęgną, wyruszy w podróż -wtedy nasze pisklęta dostałyby z pewnością morskiej choroby.
- Naturalnie - rzekł doktor. - Ale nie ma obawy, abym wkrótce wyruszył. Możecie mieć cały statek do rozporządzenia i nikt wam nie będzie przeszkadzał.
- Dobrze - powiedział Śmigły - powiem więc jaskółkom, że mogą już rozpoczynać budowę gniazd. A potem, gdy pan będzie chciał wyruszyć w drogę, odprowadzimy pana do kraju, aby wskazać drogę zarówno panu, jak i naszym pisklętom. Zazwyczaj odbywają one swą doroczną pierwszą podróż w odwrotnym kierunku, mianowicie z Anglii do Afryki. Pierwszą podróż bowiem muszą odbywać pod naszym dozorem.
- Ta sprawa jest więc załatwiona - rzekł doktor Dolittle - teraz muszę wrócić na pocztę. Statek należy do was. Ale gdy tylko skończy się okres lęgu, daj mi znać, gdyż wówczas będę ci miał coś ważnego do powiedzenia.
Statek doktora Dolittle stał się teraz miejscem wylęgu dla jaskółek. Stał on spokojnie na kotwicy na cichych wodach portu Fantippo, a tysiące jaskółek budowało swe gniazda w takielunku, w wentylatorach, w szczelinach, w każdym kącie i zakamarku.
Nikt nie zbliżał się do statku i jaskółki miały go wyłącznie dla siebie. Później stwierdziły wszystkie, że nigdy nie miały lepszego miejsca do lęgu.
Wkrótce statek przybrał oryginalny wygląd - wszędzie poprzyczepiane były gniazdka z mułu i gliny i tysiące ptaków fruwało wokoło masztów, odlatywało i wracało, lepiło gniazda i karmiło pisklęta. A wieśniacy w Anglii mówili tego lata, że nadchodząca zima będzie bardzo surowa, gdyż jaskółki wysiedziały już swoje małe w Afryce i przybyły do Europy tylko na kilka jesiennych tygodni.
Gdy minął czas lęgu, jaskółek było dwa razy tyle, co przedtem. A na statek nie sposób było wejść, tyle się tam nagromadziło błota i gliny.
Ale gdy się tylko pisklęta nauczyły fruwać, rodzice nauczyli je również sprzątać. Usunięto stopniowo muł i glinę i wrzucono do morza. A statek doktora Dolittle był teraz czyściejszy niż kiedykolwiek.
Pewnego ranka doktor przyszedł jak zwykle o dziewiątej rano na pocztę. Musiał przychodzić punktualnie, gdyż listonosze zaczynali swoją pracę dopiero po jego przyjściu. Na chodniku przed budynkiem leżał Jip i obgryzał kość. Doktor Dolittle zwrócił uwagę na tę kość, gdyż jako przyrodnik znał się szczególnie dobrze na starych kościach. Poprosił Jipa, by mu ją dał do obejrzenia, a gdy ją dokładnie zbadał, zdziwił się bardzo.
- Wcale nie wiedziałem, że ten gatunek zwierzęcia istnieje w Afryce! Skąd wziąłeś tę kość, Jip?
- Stamtąd, z Wyspy Niczyjej - powiedział Jip. -Tam takie kości leżą stosami. - A gdy go doktor zapytał, gdzie się znajduje ta Wyspa Niczyja, Jip wyjaśnił mu, że to jest okrągła wyspa za portem, która wygląda jak plumpudding.
- Ach tak - powiedział doktor - już wiem, o której wyspie mówisz. Znajduje się blisko lądu. Wcale nie wiedziałem, że się tak nazywa. Proszę cię, Jip, pożycz mi na kilka chwil tę kość, chcę pokazać ją królowi.
Doktor wziął kość i poszedł do króla Koko, a Jip zapytał, czy może mu towarzyszyć. Król siedział przed drzwiami swego pałacu i lizał cukierek, gdyż jak wszyscy mieszkańcy Fantippo bardzo lubił słodycze.
- Dzień dobry Waszej Królewskiej Mości! - powiedział doktor. - Czy Wasza Królewska Mość nie wie przypadkiem, z jakiego zwierzęcia pochodzi ta oto kość?
Król obejrzał kość i potrząsnął przecząco głową. Nie znał się na starych kościach.
- Może to krowia - powiedział.
- Ależ nie - zaprzeczył doktor - krowa nie może mieć takiej kości. To jest kość szczękowa, ale nie krowy. Czy Wasza Królewska Mość nie mógłby mi pożyczyć czółna i paru wioślarzy? Chciałbym zwiedzić Wyspę Niczyją.
Ku zdziwieniu doktora Dolittle król zakrztusił się cukierkiem i o mało nie spadł z krzesła. Potem pobiegł do pałacu i zamknął drzwi za sobą.
- To dziwne - rzekł doktor Dolittle ze zdumieniem. - Co się stało temu człowiekowi?
- Ach, zapewne jakieś głupstwo - powiedział Jip. -Tutejsi Murzyni są tacy zabobonni. Pójdziemy do portu i spróbujemy wynająć czółno, które nas tam zawiezie.
Poszli więc nad wodę i zapytali kilku przewoźników, czy nie zechcieliby ich przewieźć na wyspę. Ale wszyscy, usłyszawszy o celu przejażdżki, przerazili się tą propozycją i nie chcieli wcale o tym mówić. Nie tylko że nie chcieli jechać, ale wzbraniali się wypożyczyć doktorowi czółno, aby sam się mógł przeprawić.
W końcu doktor spotkał bardzo starego przewoźnika, który tak chętnie gawędził, że chociaż i on był zastraszony samą nazwą Wyspy Niczyjej, zdradził w końcu doktorowi powód dziwnego zachowania się tuziemców.
- Ta wyspa - powiedział - (nie wymawiamy nawet jej imienia bez koniecznej potrzeby) jest krainą Złych Czarów. Nazywa się - starzec szeptał tak cicho, że doktor z trudem go rozumiał - „Niczyja”, bo nikt na niej nie mieszka. Żaden człowiek nie odważyłby się tam przedostać.
- Ale dlaczego? - zapytał doktor.
- Tam przebywają smoki! - powiedział starzec, szeroko otwierając przerażone oczy. - Olbrzymie, rogate smoki, które zieją ogniem i pożerają ludzi. Jeśli panu życie jest miłe, niech pan tam nie jedzie.
- Ale skądże o tym wiecie - zapytał doktor - jeśli nikt tam nigdy nie był, aby przekonać się, czy to prawda?
- Przed tysiącem lat - opowiadał starzec - gdy tym krajem rządził król Kakabuki, wygnał on na tę wyspę swoją teściową, bo za dużo mówiła, a on nie mógł znieść tego gadulstwa. Co tydzień miano jej przywozić żywność. Ale już za pierwszym razem, gdy przybyli tam słudzy królewscy, nie znaleźli po niej ani śladu! Gdy szukali jej na wyspie, wyskoczył z zarośli smok i rzucił się na nich. Z trudem udało im się uciec. Po powrocie opowiedzieli o tej przygodzie królowi Kakabuki. Pewien słynny czarownik, u którego zasięgnięto rady, powiedział, że musiała to być ta sama teściowa króla, która przez jakieś czary zamieniła się w smoka. Miała ona dużo dzieci i wyspa zaludniła się ludożerczymi smokami. Gdy jakiekolwiek czółno zbliżało się w tę stronę, smoki przybiegały na brzeg i ziały zabójczym ogniem i zniszczeniem. Ale od kilkuset lat nikt więcej nie stąpnął na wyspę i dlatego nazywają ją - pan już sam wie jak...
Gdy starzec zakończył tę opowieść, odwrócił się natychmiast i zajął swoim czółnem, jak gdyby się bał, że doktor ponowi prośbę o przewiezienie go na wyspę.
- Jip - zwrócił się doktor do psa - powiedziałeś, że przyniosłeś sobie tę kość z Wyspy Niczyjej. Czy widziałeś tam smoki?
- Nie - powiedział Jip - popłynąłem na wyspę, żeby się trochę ochłodzić. Wczoraj było bardzo gorąco. Ale nie poszedłem w głąb wyspy. Na wybrzeżu leżało dużo kości, a że ta apetycznie pachniała, więc wziąłem ją i popłynąłem z powrotem. Prawdę powiedziawszy, zależało mi bardziej na pływaniu i na kości niż na samej wyspie.
- Owa legenda o wyspie jest bardzo dziwna - szepnął doktor. - Tym większą mam chęć na zwiedzenie wyspy. Ta kość ogromnie mnie zainteresowała. Widziałem raz podobną w jakimś muzeum przyrodniczym. Czy mogę ją zatrzymać, Jip? Chcę ją umieścić w moim własnym muzeum, gdy wrócę do Puddleby.
- Bardzo chętnie - odrzekł Jip - a jeśli nie uda nam się dostać czółna, aby się tam przeprawić, to przecież możemy przepłynąć. Do wyspy będzie nie więcej niż półtorej mili odległości, a my obaj jesteśmy dobrymi pływakami.
- To niezła myśl - powiedział doktor.
Poszli więc wzdłuż wybrzeża, aż doszli do miejsca leżącego naprzeciw wyspy. Tam doktor się rozebrał i związał ubranie w węzełek, który umieścił sobie na głowie, przy czym jego cenny cylinder znajdował się na wierzchu. Potem rzucił się w fale wraz z Jipem
Okazało się jednak, że to miejsce nie nadawało się do pływania. Już po kwadransie pływacy poczuli, że gwałtowny prąd znosi ich na otwarte morze. Usiłowali ze wszystkich sił dostać się na wyspę, ale na próżno.
- Niech pan się da nieść fali, doktorze - sapał Jip - niech pan nie traci sił i nie walczy z prądem! Niech się m nie opiera! Nawet jeśli woda uniesie nas poza wyspę, będziemy mogli w miejscu, gdzie prąd nie będzie już tak silny, zawrócić i dostać się z powrotem a ląd.
Ale doktor nie odpowiadał i Jip stwierdził, że jego siły i oddech są na wyczerpaniu.
Zaczął więc ze wszystkich sił szczekać, gdyż miał nadzieję, że Dab-Dab usłyszy go z wybrzeża i sprowadzi pomoc. Ale znajdowali się zbyt daleko od Fantippo, aby ktoś ich mógł usłyszeć.
- Zawróć, Jip! - sapnął doktor. - Nie troszcz się o mnie. Dam sobie jakoś radę. Zawróć i spróbuj dostać się na ląd.
Ale Jip nie miał ochoty zawrócić i dać doktorowi utonąć samemu, chociaż i on nie widział żadnej możliwości ratunku.
Wkrótce usta doktora napełniły się wodą, zaczął się zachłystywać, spluwać i Jip przeraził się na dobre. Ale gdy doktor zamknął już oczy i siły zdawały się go zupełnie opuszczać, zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Jip uczuł pod sobą w wodzie jakieś obce ciało i on, doktor zostali uniesieni w górę jakby na pokładzie jakiejś łodzi podwodnej. Unoszeni byli coraz wyżej, wyżej i wreszcie znaleźli się nad wodą. Leżeli obok siebie i chwytali oddech, a w oczach ich malowało się najwyższe zdumienie.
- Doktorze, co to jest? - zawołał Jip i wytrzeszczył oczy na to dziwne ciało, które już teraz nie podnosiło ich w górę, lecz niosło jak w łodzi w kierunku wyspy poprzez silny prąd.
- N-n-n-ie mam pojęcia! - dyszał doktor. - Może to wieloryb. Nie, to jednak nie wieloryb. Ma przecież futro - powiedział i skubnął to coś, na czym siedział.
- Ale w każdym razie jest to jakieś zwierzę, prawda? - zapytał Jip. - Tylko gdzie ma głowę? - I spoglądał na długi, wygięty grzbiet, który ciągnął się przed nimi na jakieś trzydzieści jardów długości.
- Głowa jest pogrążona w wodzie - powiedział doktor Dolittle. - Ale patrz, za nami znajduje się jego ogon.
I gdy Jip się odwrócił, ujrzał największy ogon, jaki mu się kiedykolwiek zdarzyło widzieć. Ten ogon pruł fale i kierował ich w stronę wyspy.
- Teraz wiem! - zawołał Jip. - To jest smok. Siedzimy na teściowej króla Kakabuki!
- W każdym razie dobrze się stało, że przyszła nam z pomocą w ostatniej chwili - powiedział doktor i wytrząsnął wodę z uszu. - Nigdy w życiu nie byłem tak bliski utonięcia. Będę teraz musiał się trochę oporządzić, zanim ona wysunie głowę z wody.
Wyjął ubranie z węzełka, wygładził cylinder i ubrał się, gdy tymczasem dziwne stworzenie, które im uratowało życie, stale i niezmordowanie płynęło w kierunku wyspy.
ROZDZIAŁ VII
RAJ ZWIERZĄT
Wreszcie niezwykłe stworzenie dotarło do wyspy i doktor Dolittle z Jipem, trzymając się wciąż jeszcze szerokiego grzbietu smoka, wyleźli z wody na wybrzeże. Gdy doktor zobaczył po raz pierwszy głowę zwierzęcia, zawołał w najwyższym podnieceniu:
- Jip, słowo honoru, przecież to jest Quiffenodochus!
- Co za Quiffeno - i jak dalej? - zapytał Jip.
- Quiffenodochus - rzekł doktor - zwierzę przedhistoryczne. Wszyscy przyrodnicy twierdzą, że wymarło całkowicie, że nigdzie na świecie się już nie pojawia. Wielki to dzień dzisiaj, Jip. Jestem strasznie rad, że tutaj przybyłem!
Olbrzymie stworzenie, które mieszkańcy Fantippo nazwali smokiem, wdrapało się tymczasem na piasek i doktor mógł je dokładnie obejrzeć. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak dziwaczne pomieszanie krokodyla z żyrafą. Miało krótkie, zgięte nogi, olbrzymi, długi ogon i szyję, a na głowie sterczały mu dwa małe rogi.
Gdy tylko doktor Dolittle i Jip zleźli z jego grzbietu, zwierzę obróciło głowę na ogromnie długiej szyi i zapytało doktora:
- Jak się pan teraz czuje?
- Dobrze, dziękuję - zapewnił je doktor.
- Już się bałem - powiedziało zwierzę - że nie zdążę na czas, aby uratować panu życie. Mój brat mianowicie spostrzegł pana pierwszy. Z początku wzięliśmy pana za tubylca i już czyniliśmy przygotowania, aby go przyjąć w nasz zwykły, odstraszający sposób. Ale gdy ukryci za drzewami obserwowaliśmy pana, mój brat zawołał nagle:
„Na litość boską! Przecież to jest doktor Dolittle - i on tonie! Patrzcie tylko, jak wymachuje rękami. Musimy go uratować za wszelką cenę! Taki człowiek jak on rodzi się raz na tysiąc lat. Prędko do niego!” - I natychmiast rozeszła się wśród nas wszystkich wieść, że doktor Dolittle, wielki lekarz, walczy z falami w cieśninie morskiej. Rozumie się, że wszyscy nasi słyszeli o panu. Pośpieszyliśmy więc do ukrytej przystani, leżącej po drugiej stronie wyspy, rzuciliśmy się stamtąd do morza i płynęliśmy do pana pod wodą. Ponieważ ja najlepiej pływam, przybyłem pierwszy. Cieszę się bardzo, że nie było jeszcze za późno. Ale czy naprawdę czuje się pan już zupełnie dobrze, panie doktorze?
- Tak, całkowicie i zupełnie dobrze - zapewnił go doktor. - Stokrotne dzięki! Ale dlaczego płynęliście pod wodą?
- Bo nie chcemy, aby nas tubylcy ujrzeli - powiedziało osobliwe zwierzę. - Uważają nas za smoki, a my nie chcemy wyprowadzać ich z błędu. Boją się tu przychodzić i wyspa pozostaje w ten sposób naszą własnością.
Stworzenie wyciągnęło swoją długą szyję i szepnęło Janowi Dolittle do ucha:
- Myślą, że my się karmimy mięsem ludzkim i ziejemy ogniem! W rzeczywistości jemy tylko banany. Ale gdy człowiek chce tutaj wtargnąć, udajemy się do doliny leżącej pośrodku wyspy i wdychamy mgłę, która tam stale osiada. Potem wracamy na wybrzeże, stajemy na tylnych łapach, ryczymy i wydmuchujemy parę nozdrzami, a ludzie myślą, że to dym. W ten sposób udało się nam zachować tę wyspę przez tysiąc tylko dla siebie. Jest to jedyne miejsce na ziemi, gdzie możemy mieszkać i żyć w spokoju.
- Ależ to jest niesłychanie interesujące - powiedział n Dolittle. - Przyrodnicy mniemają, że wasz gatunek nie istnieje już na ziemi. Jesteście Quiffenodoki, prawda?
- Ależ nie - odparło zwierzę. - Quiffenodoki już dawno wymarły. My jesteśmy Pfillosaury. Mamy po sześć palców na tylnych nogach, gdy Quiffenodoki, nasi kuzynowie, mieli tylko po pięć. Wymarli już dwa tysiące lat temu.
- A gdzie się podziewają twoi krewni? - zapytał doktor. - Czy nie powiedziałeś, że wielu z was pośpieszyło nam na ratunek?
- Tak - odrzekł Pfillosaurus - ale zostali pod wodą, aby tubylcy nie ujrzeli ich z lądu i nie przekonali się, że historia z teściową, zamienioną w smoka, jest bujdą. Gdy pana ratowałem, one wszystkie płynęły pod odą tuż obok, gotowe przyjść nam z pomocą. Teraz przepłynęły do naszej tajnej przystani, żeby niepostrzeżenie wrócić na ląd. My także powinniśmy się ad usunąć, żeby nas nie spostrzeżono z wybrzeża Fantippo. Gdyby się tu zjawili ludzie, źle byłoby z nami, gdyż, między nami mówiąc, chociaż nas uważają za tak straszne potwory, w gruncie rzeczy jesteśmy łagodniejsze od baranków.
- Czy znajdują się tu także inne zwierzęta? - zapytał doktor.
- Ależ naturalnie - odpowiedział Pfillosaurus. – Ta wyspa zamieszkana jest wyłącznie przez łagodne, roślinożerne zwierzęta; inaczej nie mogłybyśmy się tutaj tak długo utrzymać. Ale pokażę panu całą wyspę. Przemkniemy się ostrożnie do doliny, aby nas nikt nie zobaczył, i ukryjemy się w cieniu lasu.
I Pfillosaurus pokazał doktorowi Dolittle i Jipowi całą Wyspę Niczyją.
Doktor opowiadał później, że był to najpiękniejszy i najbardziej pouczający dzień w jego życiu. Brzegi były strome i wysokie i wyspa rzeczywiście kształtem przypominała wielki plumpudding, jak zauważył Jip. Pośrodku wyspy znajdowała się niewidoczna od strony oceanu, chroniona od wiatrów, urocza, rozległa dolina.
Na tym wielkim, dobre trzydzieści mil szerokości liczącym obszarze Pfillosaury od tysiąca lat pędziły spokojne życie, zajadając dojrzałe banany i wygrzewając się w słońcu.
Nad brzegiem rzeki doktor zobaczył wielkie stada hipopotamów pasących się wśród soczystej zieleni. W wysokiej trawie wśród rozległych łąk przechadzały się słonie i nosorożce. Na urwiskach, wśród rzadkiego lasu, wypatrzył długoszyje żyrafy obgryzające gałęzie drzew. Było mnóstwo małp i wszelakiego rodzaju zwierzyny, a nad nimi fruwały chmary ptactwa. Wszystkie gatunki zwierząt roślinożernych żyły szczęśliwie i zgodnie tutaj, gdzie pożywienia roślinnego było pod dostatkiem i gdzie nie rozlegało się nigdy echo wrogich kroków człowieka.
Gdy doktor Dolittle w towarzystwie Jipa i Pfillosaurusa spoglądał ze szczytu pagórka na rozległą dolinę pełną radujących się życiem zwierząt, westchnął głośno:
Tę piękną krainę można by nazwać rajem zwierząt. Bodajby jak najdłużej cieszyły się nią, bodajby na zawsze pozostała „Niczyją”.
Od tysiąca lat - odezwał się Pfillosaurus swym głębokim głosem - jesteś, doktorze, pierwszą istotą ludzką, która się tutaj zjawiła. Przed tobą była teściowa króla Kakabuki.
- Co się z nią stało? - zapytał doktor. - Tubylcy wierzą, że zamieniła się w smoka.
- Wydaliśmy ją za mąż - powiedziało niedbale wielkie zwierzę, obgryzając łodygę lilii - nie mogliśmy z nią wytrzymać, tak samo jak król. Chyba nigdy w życiu nie spotkał pan kogoś, kto by tyle mówił. Pewnej ciemnej nocy przewieźliśmy ją poprzez ocean na drugi koniec Afryki i wysadziliśmy tam pod pałacem ichniego króla, panującego nad małym kraikiem na ludnie od rzeki Kongo. Ożenił się z nią, a ponieważ był głuchy, więc jej bezustanna gadanina nie przeszkadzała mu ani odrobinę.
Przez kilka dni doktor Dolittle wcale nie pamiętał o swoim urzędzie pocztowym, o swoim statku stojącym i kotwicy, o królu Koko i w ogóle o niczym, gdyż od na do wieczora zajmował się zwierzętami, które prosiły go o radę w najrozmaitszych sprawach. Dużo żyraf uskarżało się na bolące kopyta i doktor polecał im moczenie nóg w wodzie z dodatkiem korzonków. Miało to przynosić natychmiastową ulgę. Rogi nosorożców były zbyt długie i doktor uczył nosorożce, jak je ścierać za pomocą specjalnego kamienia; poza tym, aby nie rosły zbyt szybko, polecał nosorożcom mniej się odżywiać trawą, a więcej jagodami.
Pewien rodzaj drzew orzechowych, szczególnie lubiany przez zwierzęta, przerzedził się znacznie i wskutek ciągłego obgryzania przez żyrafy groziła mu całkowita zagłada. Doktor poradził przywódcom jeleni, aby przed nastaniem pory deszczowej zakopywano kilka orzechów w miękkiej ziemi po to, żeby wyrosły z nich nowe drzewa.
Pewnego ranka, gdy doktor był zajęty wyrywaniem małemu hipopotamowi kiwającego się zęba za pomocą łańcuszka od zegarka, zjawił się nagle przywódca jaskółek, Śmigły.
- Nareszcie pana znalazłem, doktorze! - zawołał z wymówką. - Szukałem pana po całym świecie.
- Halo, Śmigły! - zawołał doktor. - Cieszę się, że cię widzę. Czym ci mogę służyć?
- Przed dwoma dniami - odpowiedział Śmigły - ze wszystkich jajek wylęgły się już pisklęta. - Powiedział mi pan, żeby pana o tym natychmiast zawiadomić, ponieważ chce pan pomówić ze mną w pewnej ważnej sprawie. Poleciałem do pańskiego domu, ale Dab-Dab nie miała pojęcia, gdzie się pan znajduje. Rozpoczą
|
|