MOGLI |
Wysłany: Czw 0:04, 10 Sie 2006 Temat postu: o ramy |
|
Tytul: SIÓDMY LIŚĆ
Z "NF" 5/98
Mury kasztelu odpowiadały chłodnym poblaskiem promieniom
zachodzącego zimowego słońca. Wyżej na niebie pojawił się
wąski sierp księżyca, zalśniły nieśmiało pierwsze gwiazdy.
Do odzianego w czerń mężczyzny podszedł zbrojny w
błękitnym płaszczu. Chwilę patrzył na zamek, po czym rzekł
niecierpliwie:
- Panie, ludzie zaczynają się niepokoić. Zapada zmrok, a
to miejsce cieszy się ponurą sławą.
- Dlatego przybywamy tu dzisiaj - odparł czarny. - W
wigilię Dnia Narodzenia Pańskiego złe moce kryją się w
swoich komyszach. Wszyscy przecież słyszeli, co
powiedział kanonik Norbert.
Rozejrzał się po surowym krajobrazie.
- Uspokój ludzi, niebawem wyruszamy. Nie będzie czasu na
lęki i rozmyślania.
- Jesteście pewni, panie, że w istocie wszystkie złe moce
dziś śpią, nawet ten jego, tfu... - zbrojny splunął od
uroku.
Czarny zmierzył go zimnym spojrzeniem.
- Reuben, gdybym był czegokolwiek pewien, miałbyś mnie za
naiwnego głupca. Dlatego musimy uczynić wszystko, przed czym
moja dusza się wzdraga.
- Żołnierzom nie spodoba się mordowanie niewinnych...
Czarny zaśmiał się głucho.
- Nie trzeba nam najemników z zasadami. Kto nie wykona
rozkazów, pójdzie na sznur - powiedział twardo. - Dość
dyskuji! Wracaj do ludzi i dopilnuj, żeby byli gotowi na mój
znak.
Reuben skinął głową, zawinął połę błękitnego płaszcza i
oddalił się. Czarny zerknął za nim. Nawet twardym wojakom to
dzikie miejsce działa na wyobraźnię. Skoro on sam odczuwa
niepokój, czego żądać od przesądnych prostaków, choćby
zawodowych zabójców. Zapewne nikt dotąd nie zmuszał ich do
wykonywania misji przeciwko czarnoksiężnikowi. Pokręcił
głową. Jak można zamieszkać w takim miejscu? Las urywał się
jak nożem uciął, a dalej królowały ciemne skały, pokryte
teraz łachami śniegu, coraz słabiej widoczne w zapadającym
mroku.
Blask ognia z wysokiego kominka grał refleksami na
pobrużdżonej twarzy. Mężczyzna siedział przy leżącym w łożu
może dwuletnim dziecku. Chłopczyk trzymał mocno potężną
dłoń, uśpiony już, ale jeszcze nie pogrążony w pełnej
nieświadomości. W oczach mężczyzny można było wyczytać
miłość, niespotykaną na co dzień miękkość spojrzenia.
Orlątko w gnieździe... Zapełniło całe jego serce i od czasu,
kiedy Sara umarła - całe życie. Gdyby nie syn, nie widziałby
celu, pewnie zaprzepaściłby dziedzictwo, może nawet skończył
ze sobą... Uścisk małej piąstki osłabł, mężczyzna ostrożnie
uwolnił dłoń, patrzył chwilę na jasną główkę, po czym
skierował się ku drzwiom.
Za nimi czekała piastunka, czujna i zwinna jak kotka.
Przemknęła obok, żeby spocząć w łożu obok dziecka, strzec
jego snu. Ciężkim krokiem podszedł do kominka w gościnnej
sali i legł na ławie przykrytej grubą derą. Wyciągnął z
westchnieniem ogromne ciało, przymknął oczy i obserwował grę
światła pod powiekami. Zza lekko uchylonych drzwi od części
gospodarczej dolatywał cichy gwar krzątającej się służby.
Odprężył się. Zdawało mu się, że leży zaledwie parę minut,
kiedy uwagę jego zwrócił niecodzienny hałas, krzyki i tupot
wielu nóg. Zerwał się. Musiał zasnąć na dłużej, bo ogień
dogasał. Drzwi prowadzące na pokoje otworzyły się z hukiem,
w tym samym momencie otwarto na oścież drzwi kuchenne i do
środka wtłoczyła się gromada zbrojnych. Trzech z nich
ruszyło od razu do pokoju dziecinnego. Rzucił się w tamtą
stronę, lecz zamarł, bo drogę zagrodził mu zakrwawiony
sztych miecza trzymanego przez żołnierza w błękitnym
płaszczu.
- Nie radzę, baronie - napastnik był zdyszany, ale broń
nie drgnęła. - Mam przyjemność z baronem Gotfrydem de Berge,
jak sądzę?
Baron popatrzył tylko na prześladowcę wściekłymi oczyma,
żyły nabrzmiały mu na szyi. Bezwiednie napiął mięśnie.
- Nie radzę - powtórzył błękitny spokojnie.
Z zewnątrz dochodziły słabsze odgłosy szamotaniny i
krzyki mordowanych. Baron zacisnął szczęki. Żeby tylko nie
zrobili krzywdy małemu Wilhelmowi.
Do sali wszedł zbrojny w czarnym pancerzu i płaszczu
takiegoż koloru. Pod pachą trzymał garnczkowy hełm, miecz
tkwił w pochwie, najwyraźniej dowodził tymi ludźmi. De Berge
zwrócił się do niego:
- Co ma znaczyć gwałt zadany królewskiemu poddanemu na
jego własnej ziemi, w jego własnej siedzibie?!
Czarny odpowiedział z drwiącym uśmiechem.
- Niepotrzebnie się unosisz, baronie. Przybyliśmy w
świąteczną gościnę.
W tej chwili wkroczyło trzech żołnierzy, prowadząc pod
bronią piastunkę z dzieckiem w ramionach. Chłopczyk
rozglądał się dookoła ogromnymi oczami, przerażony zgiełkiem
i obecnością wielu ludzi. Wyczuwał niebezpieczeństwo i
napięcie.
- Tatku! - wyciągnął nagle rączki, dostrzegając ojca.
- Stój, de Berge - warknął Reuben i przyłożył sztych do
gardła barona.
- Nie wojujemy z dziećmi - oznajmił czarny - jednak mamy
sytuację wyjątkową. - Na jego znak jeden z najemników
wyjął sztylet i przytknął do zamarłego w przerażeniu ciałka.
- Jeden fałszywy ruch i pozbędziesz się dziedzica, żydowska
niańko! Dotyczy to także twojego przyjaciela.
- Jakiego przyjaciela - baron potrząsnął głową. - W zamku
przebywali jedynie...
- Nie suj nam piasku w oczy, magiku - przerwał czarny. -
Wiemy dobrze, kim jesteś i czym się parasz. Wiemy też, że
masz tu ku pomocy w nieczystych sprawach demona czy ducha
jakowegoś na usługach. Pamiętaj, cokolwiek podejrzanego się
zdarzy, mój żołnierz zada śmiertelne pchnięcie Wilhelmowi!
- Naprawdę wierzysz, nie wiem, jak cię zwać, w te
opowieści ciemnych prostaczków? Ani nie jestem żadnym
magiem, ani tym bardziej nie mam na usługach duchów ni
demonów...
- Możliwe - zgrzytliwie roześmiał się czarny. Zsunął
czepiec kolczy ku tyłowi. Wysypały się spod niego
kruczoczarne włosy. Z pięknej twarzy nie schodził drwiący
uśmiech. - Możliwe - powtórzył - że jest, jak mówisz.
Możliwe też, że w dniu dzisiejszym nie masz żadnej mocy, co
by się zgadzało, zważywszy na łatwość, z jaką zajęliśmy twój
zamek. Jednak ja jestem człowiekiem ostrożnym i lubię mieć
zabezpieczone tyły i boki w czasie walki i w życiu. A zwać
mnie możesz Filip d'Aubrigny - dodał.
- Sławny siepacz starej Mahaut - powiedział baron.
- Już nie - odparł czarny. - Stara przeniosła się na
tamten świat. Pewnie trafiła do piekła, jędza, choć może i
tam by jej nie chcieli - zaśmiał się znowu. - Teraz służby
swe pełnię dla innego, o tym za chwilę. Najpierw musimy
zawrzeć pewien układ.
- Puść dziecko - zażądał baron. - Klnę się, że nie będę
niczego próbował, jeśli to zrobisz.
D'Aubrigny pokręcił głową.
- To ja dyktuję warunki. Dokąd ich nie spełnisz, dzieciak
zostanie pod sztychem.
- Jesteś łajdakiem!
- Oczywiście. Nie wszyscy na świecie mogą być prawi,
uczciwi i miłujący, jak ty, czarowniku.
- Nie jestem...
- To nieistotne - przerwał d'Aubrigny. - Wyprowadzić ich!
- polecił.
Żołnierze wyszli do pokoju dziecinnego wraz z piastunką i
Wilhelmem. Dziecko podniosło żałosny lament, a piastunka
krzyczała:
- Co wam zawiniło niewinne dziecko, mordercy, że zabijać
chcecie. Łajdaki...
Drzwi zatrzasnęły się. Baron patrzył dziwnie na Filipa.
- Powiedz mi - rzekł powoli. - W zamku było jeszcze jedno
dziecko, niemowlę mojej kucharki...
- Na świecie nie ma niewinnych ofiar - odparł lekko
d'Aubrigny. - Są jedynie ofiary. Uwierz mi, że gdyby to ode
mnie zależało...
Umilkł na widok zmienionej grymasem wściekłości twarzy
barona. Nawet krzątający się po komnacie żołnierze
znieruchomieli. De Berge, nie zważając na ostrze miecza
Reubena, postąpił pół kroku do przodu, tak że błękitny
musiał się cofnąć, by go nie zabić. Baron wyciągnął w
kierunku d'Aubrigny'ego palce zakrzywione w szpony:
- Wyzywam cię na śmiertelną walkę, Filipie d'Aubrigny.
Niezależnie od tego, co się stanie, wyzywam cię i biorę na
świadków wszystkich tutaj zgromadzonych. Za wymordowanie
niewinnych i spokojnych ludzi, za śmierć czystego dziecka,
za przerażenie mojego syna. Wyzywam cię!
W ciszy zabrzmiał niespodziewany dysonans. To Reuben
opuściwszy miecz śmiał się na całe gardło.
- Słyszałeś, panie! On cię wyzywa! Będąc w twojej mocy
wyzywa cię po rycersku, po trzykroć! Ha, ha, ha, co teraz
zrobimy? Wypada dać mu pole, prawda?
- Zamknij się! - warknął Filip. - Nie pora na bzdury.
Błękitny przestał się śmiać.
- Złapał was, panie - powiedział spokojnie. - Nie możecie
odmówić bez utraty czci!
- A kto będzie o tym wiedział?
- Mnie wszystko jedno, ale nasi ludzie... Rozniesie się.
D'Aubrigny zastanawiał się chwilę.
- Masz rację, Reuben. Jako wyzwany - zwrócił się do
barona - proponuję termin dziś po północy, kiedy załatwimy
swoje sprawy. Zgoda?
- Mam jakiś wybór?
- Nie!
- Zatem zgoda.
- Dobrze - d'Aubrigny z zadowoleniem skinął głową. - A
teraz jeszcze jedno. Jak będzie z tym twoim przyjacielem? I
nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi.
De Berge zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
- Jeżeli tak bardzo obawiasz się czegoś, czego nie ma, to
zapewniam cię, że mój przyjaciel nie podejmie żadnych
działań.
- Klniesz się na honor?
Baron pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Niech będzie, klnę się na honor.
D'Aubrigny podszedł do dziecinnej komnaty i uchylił
drzwi.
- Jean - zawołał - możesz odjąć sztych od dzieciaka!
Tylko pilnie strzec i być w gotowości, nie spać!
- Kto by tam spał przy takiej niewieście - dobiegł
przytłumiony głos.
- Zostawić mi ją w spokoju! - zirytował się Filip. - Nie
potrzeba żadnych więcej awantur. Pamiętaj, że ona też może
być czarownicą!
Zatrzasnął drzwi z hukiem.
- Zadowolony? - zwrócił się do barona.
- Zadowolony będę, jak ciebie zabiję - odparł ten
spokojnie. - Mów, czego chcesz, i kończmy!
D'Aubrigny przyglądał mu się nieodgadnionym spojrzeniem.
- Wyjść wszyscy! - polecił. - Zostają tylko Reuben, ty i
ty - wskazał palcem. - Zatknijcie parę łuczyw i wynocha!
Zostali w piątkę. Filip uśmiechnął się ze swoim drwiącym
wyrazem twarzy.
- Nie potrzeba nam więcej świadków niż to konieczne -
wyjaśnił. - Ci dwaj są kompletnie głusi, ustawimy się do
nich bokiem, żeby nie mogli czytać z naszych ust. A Reuben?
On poniekąd ma dopilnować, żebym wywiązał się z zadania,
które zlecił mi hrabia de Chattillon. Reuben cieszy się
pełnym zaufaniem hrabiego.
- W odróżnieniu od ciebie, d'Aubrigny?
Filip skrzywił się i machnął niecierpliwie ręką.
- Bez komentarzy, proszę. Wiesz, po co przychodzę?
- Być może, ale chcę to usłyszeć od ciebie, najemniku.
- Jak sobie życzysz, aczkowiek przedłuża to tylko sprawę.
Otóż jest w twoim posiadaniu niewielki wykonany ze złotej
blaszki przedmiot, którego poszukuje mój pan.
- A dokładniej?
- Diabli! Wiesz lepiej ode mnie, co to jest, ale powiem
ci, skoro jesteś taki uparty. To liść jemioły.
Baron uniósł w zdziwieniu brwi.
- Tak? A skąd o nim wiesz?
- Nie bądź durniem, de Berge! Wysyłając mnie tutaj,
hrabia musiał mi naturalnie powiedzieć, czego mam szukać!
- Hm, mów dalej, wytłumacz mi, jakie znaczenie może mieć
zwyczajny kawałek złota?
- Wiesz przecież!
- Przypuśćmy, że istotnie wiem, ale na pewno Reuben też
jest tego ciekaw, prawda? Chyba że on też wie?
D'Aubrigny westchnął.
- Skoro zmuszasz mnie, żebym wyjawiał tajemnicę
człowiekowi postronnemu... Hrabia opowiedział mi pewną
legendę, w którą wierzy, mnie jest ona obojętna, skoro
otrzymuję zapłatę za zadośćuczynienie mrzonkom starca. W
dawnych czasach, zanim jeszcze narodził się Nasz Pan, na
wyspach za Kanałem sporządzona została Złota Jemioła, a
raczej gałązka o siedmiu liściach. Wykonał ją nieznany
rzemieślnik na zlecenie Druidzkiego Kręgu. Jemioła ta
symbolizująca władzę nad światem, dawała nieograniczoną moc
czynienia dobra lub zła jej właścicielowi. W trakcie
magicznego obrzędu, który sprawowali najpotężniejsi kapłani,
jemioła została pozbawiona liści. Każdy uzyskał niezwykłą
moc. Liście oddano w opiekę Strażnikom, którzy zaprzysiężeni
do milczenia, mieli przekazać je właściwemu człowiekowi,
kiedy zjawi się u nich. Każdy z liści osobno nie może
ujawnić swych niezwykłych przymiotów. Wszystkie umieszczone
z powrotem na gałązce dadzą nieograniczoną moc. Hrabia
zgromadził sześć z nich wraz z gałęzią po kasacji Zakonu
templariuszy, w ich bowiem była posiadaniu. Siódmego liścia
szukał latami na próżno, zanim trafił na twój ślad, de
Berge. Bo ty jesteś Strażnikiem, podobnie jak twoi
przodkowie.
Baron patrzył na niego bez słowa.
- No co, zaniemówiłeś?
De Berge wzruszył ramionami.
- Usiądźmy - powiedział. - Zanosi się na dłuższą rozmowę.
- Jak chcesz - odparł d'Aubrigny. - My mamy czas, a liść
i tak oddasz.
- Oddam, oczywiście, ale obowiązek nakazuje zachować
pewne formy.
Usiadł na ławie, a zaciekawiony Filip d'Aubrigny
przycupnął na zydlu naprzeciw. Reuben zajął pozycję za
plecami barona czujny i gotów do działania.
De Berge patrzył na ogień. W ciszy słychać było trzask
trawionego płomieniem drewna i poszum skwierczenia
pozatykanych w kunach łuczyw. Z żalem pomyślał o swych
ludziach, którzy oddali życie zupełnie niepotrzebnie,
przerażeni i bezradni. Zacisnął szczęki - nie czas opłakiwać
zmarłych. Potarł kantem dłoni nasadę nosa, żeby zapobiec
gromadzącym się łzom, przeczesał palcami włosy.
- Czekam - ponaglił d'Aubrigny.
Baron Gotfryd De Berge drgnął, jak przebudzony z drzemki
i spojrzał na przeciwnika.
- Posłuchaj uważnie, d'Aubrigny - powiedział powoli. -
Jak wnioskuję z twoich słów, hrabia nie zdążył lub nie
chciał opowiedzieć ci wszystkiego. Możliwe też, że
zwyczajnie nie miał szans...
D'Aubrigny poderwał się.
- Co chciałeś przez to powiedzieć?
- Nic. Siadaj i uspokój się - odczekał chwilę. -
Najwyraźniej nie dowiedziałeś się, że przedmiot, którego
poszukujesz, na nic się nie przyda. Ani hrabiemu, ani
tobie...
- Jak to się nie przyda? Hrabia był już starym
człowiekiem, ale miał po kolei w głowie i nie podejmował
pochopnych działań!
Baron przyglądał się spod przymrużonych powiek jego
wyraźnemu poruszeniu.
- Widzę d'Aubrigny, że uwierzyłeś w legendę.
Filip wzruszył ramionami.
- Może.
- Posłuchaj więc i staraj się nie przerywać. Istotnie,
zgodnie z podaniem, Złota Jemioła daje swojemu właścicielowi
ogromną moc, pełną władzę nad światem. Właścicielowi,
d'Aubrigny, a nie posiadaczowi. Pojmujesz subtelną różnicę?
To dobrze. Aby stać się właścicielem, trzeba spełnić pewne
warunki, żeby korzystać z mocy, trzeba zdobyć pewną wiedzę.
Właściciel Złotej Jemioły uzyskuje stan władzy, a nie fakt
władzy. Zresztą nawet fakt władzy, ale bez możliwości...
- Mydlisz mi oczy! - zirytował się Filip. - Władza jest
władzą, a jej stan czy fakt, czy jak to nazwiesz, daje
możliwość korzystania z niej!
- Pozornie. Tu chodzi o coś innego. Nie mówię o władzy
jako ujarzmianiu ludzi, kiedy jeden człowiek rozkazuje
innym, co mają robić, przełamuje ich opór, rządzi przeciwko
woli innych i przeciwko światu. Mówię o władzy pełnej, o
władaniu, a nie rządzeniu. W tych warunkach decyzje nie
powodują sprzeciwu ludzi czy natury, ale są z nimi
zrośnięte. Tok wydarzeń i przemian płynie zgodnie z wolą
władcy, bez uświadomienia sobie źródła tej woli i, co za tym
idzie, bez sprzeciwu. Możesz czynić dobro lub zło,
wprowadzać bądź burzyć harmonię świata... Nie przeraża cię
to?
- Nie!
Baron patrzył na Filipa, a w jego oczach pojawił się
dziwny błysk.
- Jakże mi ciebie żal, Filipie - powiedział
niespodziewanie miękko. - Jesteś zaślepiony, a podążasz
stromą i niebezpieczną ścieżką...
- Nie kręć, de Berge - przerwał d'Aubrigny. - Moja
cierpliwość ma swoje granice!
- Pozwól zatem, że opowiem ci pewną historię, która
pomoże ci zrozumieć moje słowa. Nie jesteś pierwszym
człowiekiem, który przybywa po siódmy liść Złotej Jemioły.
Sam powiedziałeś, że roślina wraz z sześcioma listkami
została odnaleziona po kasacji Zakonu Templariuszy. Jak
wiesz, im też marzyła się władza nad światem, a łatwo się
domyślić, że przy swojej doskonałej organizacji i siatkach
postrzegaczy nie mogli nie wpaść na mój ślad.
Sam de Molay odwiedził mnie pewnego razu, kiedy czuł już
na szyi stalowe palce Króla z Żelaza. Przybył tu z
niewielkim pocztem, bez zamiaru zadawania gwałtu, gdyż był
mądry i wiedział, że siłą nic uzyskać nie zdoła. Przybył i
poprosił o możliwość uzyskania siódmego liścia. Bo widzisz,
najemniku, wystarczy przyjść i poprosić, nie trzeba urządzać
rzezi...
Odszedł z niczym, sam z własnej nieprzymuszonej woli,
żeby poddać się losowi. Nie przeszedł próby i zrozumiał, że
przejść jej nie zdoła. Zdobył wiedzę, ale jego dumna natura
sprzeciwiała się bezkrytycznemu jej przyjęciu. Zdał sobie
sprawę, że gdyby nawet pomyślnie przeszedł próbę, poddałby
się swojemu losowi. Tyle że wtedy zapewne nie rzucałby
klątwy na Filipa Pięknego i jego pokolenie w godzinie
śmierci...
- De Berge! - warknął Filip. - O jakiej próbie ty mówisz?
I dlaczego miałbym ci wierzyć?
- Bo mówię prawdę! - oświadczył baron z mocą.
D'Aubrigny nie zaprotestował, bo czuł, że tak jest.
- Co to za próba?
- Proste pytanie. Jedno bardzo proste pytanie, na które
należy udzielić pełnej odpowiedzi.
- Pytaj zatem! - rzekł Filip bez wahania.
Baron pokręcił głową.
- Są pewne warunki, których musisz dotrzymać. Jeśli
odpowiesz dobrze, otrzymasz nagrodę, jeśli odpowiesz źle,
musisz odejść. W tym wypadku przed odejściem musisz stoczyć
ze mną walkę. Zgadzasz się na to?
- Oczywiście - d'Aubrigny machnął niecierpliwie ręką. -
Pytaj!
Reuben przysłuchiwał się rozmowie z zainteresowaniem,
choć niewiele rozumiał z wywodów barona. Jednak niepokojem
napawało go postępowanie d'Aubrigny'ego. Zaczęło w nim
narastać straszne podejrzenie.
- Zanim zadam ci właściwe pytanie, odpowiedz proszę na
inne, pośrednio związane ze sprawą - baron poprawił się na
ławie.
- Słucham! - rzucił Filip niecierpliwie.
- Niedobrze jest mówić o żywych tak, jakby już nie żyli,
chyba że w istocie rzeczy są martwi...
D'Aubrigny zmarszczył brwi, wietrząc podstęp, a Reuben
spiął się w sobie.
Baron spokojnie dokończył:
- Łatwo się można zdradzić. Powiedz mi więc, d'Aubrigny,
dlaczego zamordowałeś hrabiego Gauchera de Chattillon?
Filip d'Aubrigny siedział wpatrzony ponuro w swoje
skrępowane dłonie. Złożył je na kolanach, przygarbił się, z
jego postaci biło napięcie. Klął się w duchu za bezmyślność
i brak czujności. Dał się wciągnąć w rozmowę, którą de Berge
sprytnie wykorzystał, żeby obnażyć jego zbrodnię. I na
dokładkę okazało się, że stary grzyb de Chattillon nie miał
doń krzty zaufania. Potajemnie najemnicy zostali
zaprzysiężeni Reubenowi i kiedy Filip wezwał ich na pomoc,
zamiast ratować pomogli w jego obezwładnieniu. Co prawda,
udało mu się wziąć błękitnego na sztych, tak że leżał teraz
krwawiąc na rozłożonych skórach, ale dowództwo prawem
starszeństwa przejął natychmiast Hans, adiutant Reubena i
równie wierny pies Gauchera. Reuben, choć przebity brzuch
bolał go nieznośnie, nie pozwolił się wynieść w
spokojniejsze miejsce. Chciał dopilnować spraw, zapewne
liczył i na to, że będzie świadkiem porażki zabójcy
ukochanego pana.
Filip jedyną, choć słabą nadzieję pokładał w tym, że
pomyślnie zdoła przejść próbę. Szczęście dotąd mu sprzyjało
może więc i tym razem... Dlatego upierał się, by baron
spełnił swój obowiązek i zadał pytanie.
De Berge oddał syna piastunce i polecił jej oddalić się do
sypialni. Potem spokojny o ich los zwrócił się do
d'Aubrigny'ego:
- Jakże mi ciebie żal, mały człowieku - oznajmił ze
smutkiem i autentycznym współczuciem, które zrazu zaskoczyło
d'Aubrigny'ego. - Myślisz, że to takie proste: wystarczy dać
odpowiedź. Muszę cię rozczarować. Konieczne jest udzielenie
odpowiedzi pełnej, zawierającej jej wyjaśnienie i coś
więcej, co jest w tobie, albo czego nie ma...
- Przestań zamiatać kitą, stary lisie! - wykrzyknął
Filip. - Przestań czarować udawanym współczuciem i zadaj w
końcu to swoje pytanie!
- Dobrze zatem. Skoro nie chcesz słuchać, choć mógłbyś na
tym skorzystać.
Filip skoncentrował się, pochylił do przodu.
- Pytanie jest bardzo proste, ale odpowiedź nie,
ostrzegam - baron umilkł, chwilę szukał w myślach. -
Przypominasz sobie biblijną przypowieść o dobrym
Samarytaninie? Wyobraź sobie więc siebie w podobnej sytuacji.
Jedziesz drogą, obok leży chory człowiek. Wiesz, że bez
pomocy czeka go śmierć, nie wiesz, czy znajdzie się ktoś,
kto się nim zaopiekuje. Ty masz moc, którą dało ci
posiadanie Złotej Jemioły, możesz uczynić wszystko. Co byś
zrobił? Pamiętaj, że liczy się to, co powiesz zgodnie ze
swoim przekonaniem. Fałsz zostanie odkryty.
D'Aubrigny zmrużył oczy, ważąc decyzję. Pytanie jest w
istocie bardzo proste, szczególnie dla chrześcijanina.
Pewnie w tym tkwi pułapka. Każdy odpowiedziałby, że
oczywiście uzdrowi chorego, jeżeli dysponuje tak ogromną
mocą, ale... Jemiołę wykonano za czasów pogańskich, choć z
drugiej strony nie do uwierzenia jest, by i w tamtych
czasach nie było cnotą pomóc potrzebującemu... O co tu
chodzi? Czy de Berge istotnie umie oddzielić prawdę
od fałszu? Wątpliwe, ale przecież niewykluczone. Trzeba
zdać się na instynkt. Postanowił udzielić odpowiedzi zgodnie
z przekonaniami.
- Przeszedłbym obojętnie - wyrzucił szybko.
Baron przyglądał mu się przez chwilę.
- Dobrze, d'Aubrigny. Teraz wyjaśnij, dlaczego tak byś
postąpił.
Reuben wlepił w barona zdumione spojrzenie, a Filip
poczuł, jak unosi go radość. Udało się za pierwszym razem,
czemu miałoby nie udać się za drugim. Uśmiechnął się krzywo.
- Gdybym miał tak wielką moc, o jakiej mówimy, człowiek
ten byłby mi obojętny. Cóż bowiem znaczy jedno nędzne życie
wobec całego świata? Nie mógłbym zajmować się każdym osobno,
miałbym na głowie dużo ważniejszych spraw.
Umilkł i czekał z niecierpliwością.
- Filipie d'Aubrigny - zaczął de Berge uroczyście. -
Zanim usłyszysz mój werdykt, posłuchaj najpierw jego
uzasadnienia. Odpowiadasz, że nie uczyniłbyś nic. Dotykamy
tu kwestii wiedzy. Nie chciałeś wysłuchać przedtem tego, co
powiem teraz, a co ułatwiłoby ci zadanie. Jak już mówiłem,
żeby zdobyć liść, trzeba posiąść odpowiednią wiedzę.
Dotyczy ona między innymi tego, że mając władzę równą
boskiej, nie mamy w tym przypadku Jego wiedzy, nie możemy
dokładnie i z całą pewnością przewidzieć skutków naszych
poczynań. Gdybyśmy natomiast posiedli boską władzę wraz z
boską wiedzą, nie stalibyśmy się nikim innym jak istotą
boską, a wtedy cały problem przestałby nas dotyczyć, jak
łatwo to sobie przedstawić.
Czy uzdrawiając chorego przeważasz szalę świata na stronę
dobra czy zła, a może pozostanie ona nieporuszona? Tego nie
wiesz. Jak zatem trzeźwo myślący człowiek może zdecydować
się na działanie? Zachwianie równowagi wymaga jej
przywrócenia, gdyż inaczej sytuacja może wymknąć się spod
kontroli, coś ważnego może ujść uwadze i porządek świata
zostanie zakłócony, a nawet zburzony. Czy człowiek może
wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność? Sam sobie
odpowiedz. Dlatego nie mogę twojej odpowiedzi uznać za
właściwą...
D'Aubrigny zerwał się na równe nogi.
- To szalbierstwo! - wrzasnął. - Na twoją zagadkę nikt
przy zdrowych zmysłach nie ma prawa odpowiedzieć dobrze!
Chyba jakiś nawiedzony...
- Nikt dotąd nie udzielił poprawnej odpowiedzi - odparł
spokojnie baron. - Bo ten, kto jest w stanie jej udzielić,
nie potrzebuje uzyskiwać i pragnąć tak wielkiej władzy, jest
on bowiem prawdziwym mędrcem, a mędrcy nie pragną rządzić,
gdyż wiedzą, jaka to odpowiedzialność. Bo każdy, kto jest
człowiekiem, a nie ma chorej duszy, widząc potrzebującego i
nie mogąc mu, w imię dobra świata, pomóc, będzie musiał
znosić cierpienie większe niż ten, którego musi porzucić w
chorobie...
- Po co władza, której nie można naprawdę mieć? - Filip
był wściekły i zdezorientowany. - Ty mnie oszukujesz, de
Berge! To wszystko, co mówisz, nie ma sensu!
- Otrzymałeś wyjaśnienie według moich najlepszych
wiadomości, przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez
strażników liścia. Ja też tego wszystkiego nie jestem zdolny
pojąć w pełni.
- Nie wierzę ci! - wysyczał d'Aubrigny i poderwał się z
miejsca.
Natychmiast pochwyciły go dłonie żołnierzy i posadziły z
powrotem.
- To nie ma znaczenia - powiedział baron obojętnie. - Nie
przeszedłeś próby, musisz zatem wywiązać się z umowy. -
Zwrócił się do Hansa: - Pójdźmy do zbrojowni przysposobić
pancerze dla mnie i tego - pogardliwie wskazał Filipa. -
Nie będzie przecież stawał w samej kolczudze.
Stanęli naprzeciwko, pośrodku sali, w pełnych zbrojach.
Kilkunastu żołnierzy zatrzymało się pod wschodnią ścianą,
żeby przyglądać się zmaganiom przeciwników.
Oddali salut. W świetle łuczyw pancerze połyskiwały
matowo. Obaj byli bez hełmów, ze względu na słabe światło.
Zaczęli krążyć wokół wspólnego środka, jakby byli
przywiązani do jednego punktu w podłodze. D'Aubrigny
pierwszy zdecydował się zadać cios. Było to lekkie cięcie na
próbę. Zadźwięczał metal. Nie przerwali krążenia. Baron
wypadem wykonał zwód na lewą nogę i z rozmachem ciął z
prawej. D'Aubrigny nie dał się, oczywiście, zaskoczyć,
zasłonił się i, wykorzystując siłę uderzenia broni
przeciwnika, błyskawicznie zadał cięcie na bark. De Berge
zrobił ćwierć obrotu, broń świsnęła tuż przy jego
napierśniku. D'Aubrigny musiał pójść mały krok do przodu, by
nie stracić równowagi i w ostatniej chwili zdołał odbić
ukośne cięcie z dołu, poparte wykrokiem. Odskoczył, po czym
natychmiast ruszył do ataku. Przez chwilę miecze mijały się,
by zakończyć starcie serią górnych ciosów. Filip zamknął
wymianę uderzeniem z ćwierćobrotu na lewe biodro barona. Ze
skrzyżowanych głowni posypały się iskry. Odskoczyli od
siebie, aby znów przejść do krążenia. Patrzyli sobie w oczy,
starając się odgadnąć następny ruch przeciwnika.
Niespodziewany atak zaskoczył barona. Zdążył dać krok do
tyłu, a koniec ostrza zjechał mu tuż przed twarzą i zawadził
o napierśnik, po czym zszedł po folgach na brzuch ku dołowi.
De Berge odruchowo uniósł broń ku górze, a jego przeciwnik,
idąc za ciosem, złożył się do szybkiego sztychu. Wydawało
się, że klinga przejdzie przez rzadką kolczugę pod pachą,
kiedy nagle baron zrobił obrót, niesamowicie szybki jak na
możliwości człowieka zakutego w pancerz. Miecz zadzwonił o
blachy, a już na głowę Filipa walił się potworny cios od
prawej. To baron w czasie obrotu przerzucił miecz do lewej
ręki. D'Aubrigny pochylił się, by przepuścić cięcie nad
sobą, a sam uderzył wykroczną nogą przeciwnika. Cios
spowodował wgięcie płyty na lewym udzie. Baron skrzywił się,
ale zdołał utrzymać pozycję pionową i w rewanżu ciął rękę
Filipa. Teraz on skrzywił twarz z bólu i odskoczył klnąc
strasznie. Rękawica wytrzymała, ale lewa ręka była w tej
chwili odrętwiała. Lekko kulejąc baron ruszył na wroga
oburącz dzierżąc miecz. Filip cofał się, żeby zyskać na
czasie, aż poczuł za plecami ścianę. Szybko oparł czubek
broni o ziemię i prawą ręką zacisnął palce lewej tuż przy
głowicy. Ból był potworny, ale dłoń utrzymała chwyt. W samą
porę uniósł miecz, by sparować krótkie, oszczędne cięcie na
głowę i silniejsze na prawy bok. Przyjął zwarcie. Zraniona
dłoń zaczęła nieznośnie mrowić. Zaciął zęby, ból dodał mu
sił. Miecze, skrzyżowane przy jelcach, zgrzytały lekko.
Mając swój na wierzchu, spoczął na nim całym ciężarem, żeby
przygiąć ku dołowi barona. Ten jednak był niezwykle silny -
uniósł ku górze przeciwnika, aż ten stracił kontakt z
podłożem. Blachy pancerza szorowały po ścianie. De Berge nie
zdołał się wyprostować, gdyż noga odmówiła mu posłuszeństwa,
przeszyta bólem. Jęknął. D'Aubrigny strzelił czołem w twarz
barona. Ten zdołał odchylić głowę i uderzenie, zamiast
zmiażdżyć mu nos, przeszło po wargach i szczęce. Potoczył
się chwiejnie do tyłu, potrząsnął głową. Na ustach pojawiła
mu się krew.
D'Aubrigny rzucił się za nim, ciął w bark. Cios jednak
nie miał należytego impetu i siły przełamującej, ześliznął
się po naramienniku. De Berge rąbnął wroga opancerzoną
pięścią w brzuch, odskoczył. Noga dokuczała coraz mocniej,
kulał.
Stali naprzeciw siebie ciężko dysząc. D'Aubrigny zaciskał
i rozwierał lewą pięść. Przypuszczał, że ma złamany środkowy
palec. Patrzący na walkę żołnierze cicho wymieniali uwagi,
jakby nie chcąc naruszać malującego się skupienia na
twarzach walczących.
Nagle baron ruszył do przodu, zaczął zadawać serie ciosów
- głowa, lewy bark, prawy bark, lewy bok, prawy bok. Po
kilku takich atakach przy cięciu na prawy bark nagle zawinął
miecz, który wykonał błyskawiczne "S" i zaatakował lewe
biodro. D'Aubrigny nie dał się uśpić. Zastawił się
umiejętnie, a klinga barona zeszła po ostrzu i uderzyła w
podłogę. De Berge wykonał obrót, by uniknąć riposty, po czym
wyprowadził cięcie na nogi. Kontratak na głowę minął go o
włos. Korzystając z tego, że podczas wymiany zbliżyli się do
siebie, nagłym rzutem ciała znalazł się przy przeciwniku,
uderzył go barkiem i pchnął. D'Aubrigny poleciał do tyłu,
ale zamiast przewrócić się, oparł się o ścianę.
Po chwili znowu stali na środku komnaty, ciężko dyszeli i
mierzyli się przekrwionymi oczami.
Tym razem zaatakował d'Aubrigny. Zdrową ręką zawinął
mieczem nad głową i zadał potworny cios na głowę, wkładając
weń całą energię. Napotkał pewną obronę. Stal zajęczała
przeraźliwie, a obaj wydali z siebie głuche stęknięcie. Ciął
powtórnie. Tym razem baron wychwycił klingę przeciwnika na
swoją, podszedł pod nią i z bezpośredniej odległości ciął w
brzuch przy jednoczesnym obejściu z półobrotem w lewo.
Zaklął głośno, gdyż zraniona noga zabolała. Cios nie
naruszył pancerza, ale od uderzenia d'Aubrigny na chwilę
stracił oddech, przygiął się. Korzystając, że przeciwnik
znalazł się ustawiony bokiem, baron wyprostował go ciosem w
krzyże. I tu zbroja wytrzymała, a d'Aubrigny, rycząc
wściekle, obrócił się i zadał jedyny cios, na jaki go było
stać w tej chwili - oburącz na krocze. De Berge cofnął się
tylko o pół kroku, żeby przepuścić ostrze. Tu Filip popełnił
błąd, zmęczony walką i zamroczony otrzymanymi uderzeniami.
Zamiast przejść od razu do obrony zatrzymał broń przed
twarzą barona. De Berge błyskawicznie podbił klingę jego
miecza tak, że nie chcąc sam siebie ranić w czoło, musiał
skrzyżować ręce w nadgarstkach z prawej strony twarzy.
Mocne uderzenie z góry sprawiło, że poczuł ból w
przedramionach i lewej dłoni, ból, który zmusił go do
wypuszczenia broni. Zanim pojął, co się wydarzyło, miał na
gardle sztych miecza.
- Daj szansę - wychrypiał.
Baron bez słowa pchnął.
Na zewnątrz wstał już dzień, Dzień Narodzenia Pańskiego.
Żołnierze pogrzebali ofiary i czekali z odejściem na
zakończenie ostatniej walki swego dowódcy. Przy jego łożu
siedział baron, byli sami. De Berge otarł pot z czoła
rannego, ten otworzył oczy. Czaiła się w nich zwycięska
śmierć.
- Panie - wyszeptał - mówią o was, że jesteście wielkim
czarownikiem, choć nie okazaliście tego ni wczoraj, ni dziś.
Czy nie możecie mi pomóc?
- Reuben - odparł baron ze smutkiem. - Nikt nie uniknie
swojego losu. Ja nie potrafię czynić cudów, a ty miałeś to
nieszczęście, że medyk mój, który może zdołałby coś
zaradzić, został przez twoich ludzi zabity wraz z innymi.
Reuben przymknął powieki.
- Nikt nie uniknie swego losu - powtórzył szeptem. - Mnie
zabił ten, któremu miałem pomóc, a także moi żołnierze,
pozbawiając życia człowieka, który mógł mnie uleczyć, a ty
zabiłeś tego, kto sprawił, że wycięliśmy twoich ludzi... Kto
ukarze żołnierzy?... - zamilkł, wyczerpany.
- Człowiek sam jest dla siebie najstraszniejszym katem -
odpowiedział baron. - Choćby w godzinie śmierci, sam
wymierzy sobie sprawiedliwość... Sumienie...
- Tak - weschnął Reuben i skrzywił się z bólu. -
Sumienie.
Chwilę milczeli obaj. Reuben poruszył się
niespokojnie.
- Ja umieram, panie. Powiedzcie mi, przecie już nikomu
nie powtórzę, jest prawdą to, co mówiliście d'Aubrigny'emu?
- Widzisz, Reuben - odrzekł baron po chwili. - Przekazano
mi wielką mądrość. Kiedy byłem młody, nauczyłem się jej na
pamięć i nie przywiązywałem wagi do słów. Było dla mnie
wspaniałą przygodą i zaszczytem, że dostąpiłem godności
strażnika liścia Złotej Jemioły. Potem, gdy spadła na mnie
pełna odpowiedzialność, bo mój poprzednik umarł, zacząłem
myśleć. Myślę od lat i nie wiem... Skąd miałbym wiedzieć?
- Jak to, nie wiecie? - Reuben podniósł głowę znad
poduszki, jednak zaraz opadł z jękiem. - Musicie.
Baron smutno pokiwał głową.
- Nie wiem. Kiedy mój nauczyciel i strażnik liścia
umierał, powierzył mi tajemnicę istoty Złotej Jemioły i
wszak musiał wskazać miejsce ukrycia listka. Wtedy pojąłem
sens istnienia tej rośliny i odgadłem zamiar twórcy Złotej
Jemioły.
Reuben tracił siły z minuty na minutę. Nic już nie mówił,
wbijał jedynie palące spojrzenie w twarz barona.
De Berge odetchnął głębiej, jakby chciał zrzucić z siebie
ogromny ciężar, rad, że choć raz w życiu może powierzyć
tajemnicę postronnej osobie.
- Ten siódmy liść to pułapka. Ma wabić szaleńców, którzy
zapragnęli władzy nad światem. Ja mam pozbawić ich złudzeń -
zadać pytanie i odprawić, gdyż w istocie żaden człowiek na
tyle szalony, żeby pragnąć bezmiaru władzy, nie jest w
stanie w swej bucie dać poprawnej odpowiedzi - zawiesił
głos. - A ten liść, siódmy liść, nie istnieje! - wyrzucił z
siebie. - W każdym razie ja go nie mam.
Nie odczuł spodziewanej ulgi. Od dłuższej chwili mówił do
trupa.
Dębski
DĘBSKI
Urodził się w 1969 roku w Oleśnicy. Absolwent Wydziału
Psychologii KUL. Pracuje w Domu Pomocy Społecznej w
Ostrowinie. Pasjonują Rafała literackie poszukiwania na
terenach i w czasie umownego wczesnego średniowiecza.
Opowiadanie "Siódmy liść" jest jego debiutem.
(mp) |
|