Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33735
Przeczytał: 67 tematów
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 14:29, 19 Lis 2015 Temat postu: Przyjąć co do nas mówią... |
|
|
Gdy tak patrzę na pewne historie ludzkich rozstań, dramatów rodzinnych, małżeńskich, to widzę w nich jeden wspólny rys. Jest nim BRAK PRZYJĘCIA DO WIADOMOŚCI CZYICHŚ POTRZEB.
Przykład nr 1 - rozwód pewnych znajomych. Dziewczyna była bardzo ambitna, wyjechała do USA na studia, jej chłopak miał za nią podążyć, miał jej towarzyszyć w tych ambicjach. Ale on chciał nie tylko realizować plany podboju finansowego świata, lecz po prostu normalnej rodziny, posiadania przyjaciół, znajomych. Były do niego pretensje - że powinien to, tamto, że obiecał. On był wszystkiemu winien, a dziewczyna - jako że przecież realizowała najlepszy plan swojego życia - nie przyjmowała do wiadomości, że ona też powinna się dostosować, coś zmodyfikować w koncepcjach na świat, bardziej wziąć pod uwagę, że ta druga strona też ma swoje do dodania w związku. Efekt - chłopak w końcu "poszedł po rozum do głowy" i stwierdził, że z taką osobą mu w życiu nie po drodze. Dziś jest szczęśliwy w innym związku.
Przykład nr 2 - długoletnie małżeństwo. On z przekonań konserwatysta, tradycjonalista. Na początku chciał utrzymywać samodzielnie rodzinę. Nie wyszło. Potem rodzinę utrzymywała już tylko żona. Oczywiście łatwo nie było. Ale co dobiło ten związek? - wg mnie chyba w największym stopniu upór - jego trwanie w iluzji, że jest się bliżej nieokreślonym "panem", ma się prawo wymagać, żądać, krytykować, choć samemu ma się do zaoferowania niewiele, choć się zawala co chwila jakieś ważne sprawy. Upór, który odmienia się przez najdrobniejsze sprawy życia - krytykanctwo, smrodzenie papierosami, chrapanie w nocy jak lew (bez prób jakiegokolwiek szukania rozwiązania problemu). Wszystkie uwagi dotyczące osoby były odbierane jako kolejna odsłona wojny, walki, a nie jako prośba, wołanie "ja już nie wyrabiam, mam dość, pomóż mi". Efekt - założona sprawa rozwodowa.
Oczywiście bywają przegięcia w drugą stronę. W części związków wytwarza się dość szczególny "układ" , czy "podział obowiązków" polegający na tym, że jedna ze stron ma stale pretensje o wszystko, a druga ma etat "nieustannie winnego/ej". To inny koniec skali. Ale częściej jednak jakoś tak jest, że bardzo często niewielkie ustępstwa, drobne wzięcie pod uwagę czyichś oczekiwań może spowodować dużą poprawę samopoczucia drugiej strony. Czasem tak niewiele trzeba...
Trzeba głównie WYBIĆ SIĘ Z PEWNEJ RUTYNY, z traktowania czyichś uwag jako ataku na swoją osobę, swoją godność i uznania, że po prostu ktoś komunikuje nam to, co jest dla niego ważne, co go boli, co właściwie sami powinniśmy już zauważyć i samodzielnie wdrożyć jakieś zmiany w swoim postępowaniu. Bo w bardzo wielu sytuacjach to właśnie suma owych nawarstwiających się drobiazgów rozwala ludzkie związki, ludzie życia...
|
|