Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33359
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 11:21, 28 Lis 2014 Temat postu: Umysł nie zna miary |
|
|
W tym moim blogu staram się pisać bardziej osobiście, niż w dziale filozofia, czy innych podobnych. Dlatego tutaj chcę teraz zamieścić moje odkrycie intelektualne, które jest relatywnie nowe, a które w ostatnich miesiącach kazało mi na nowo spojrzeć na ogólne zjawisko, jakim jest intelekt, umysł, świadomość. To odkrycie w pewien sposób "wyjaśnia" mi bardzo wiele zdarzeń, z którymi się spotykam, zapełnia lukę, która - często niezauważalna - jest niemal w każdym przypadku dyskusji, sporu intelektualnego, poznawania świata.
Nazwa dla mojego odkrycia jest w tytule wątku, czyli miałaby postać Umysł nie zna miary. Ale oczywiście, ważniejszą rzeczą niż sama nazwa jest wyjaśnienie. O co tu chodzi.
Najlepszy byłby chyba przykład. Wezmę prosty z brzegu, który jakże często jest podnoszony w dyskusjach pomiędzy ateistami i teistami aspekt - zastanówmy się nad pytaniem: czy strach przed śmiercią jest (głównym) powodem, dla którego teiści wierzą w Boga?
Gdy rozmawiam z ludźmi o światopoglądzie ateistycznym, taka teza dość często jest wyciągana. Powiedziałbym, że jest traktowana wręcz jako pewnik, jak coś, co "wyjaśnia" kwestię wiary. Gdyby przyjąć taką perspektywę, to nagle nam się religijność zamyka w prosty przyczynowo - skutkowy ciąg: oto mamy strach, mamy postulowane rozwiązanie dla ludzkich emocji i efekt - ludzi wierzących, bo się boją śmierci, tak jak pierwotne ludy bały się pioruna (dzisiaj też się boją, jak walnie w pobliżu), czy innych niezrozumiałych zjawisk. Do tej koncepcji pięknie domyka się też ateistyczna koncepcja, w której wiedza jest rozwiązaniem dylematu, który - tak w sumie nieudolnie - próbują ugryźć teiści - wiedza uwalnia od lęku, zrzuca zasłonę z oczu. Oto trzeba przyjąć świat jaki jest (wiemy jaki jest) z jego przyczynowo - skutkową naturą, zjawiskami fizycznymi, a na koniec faktem śmierci. Oto wystarczy nieco zmienić w swoim myśleniu, usunąć (zbędne) powiązanie pomiędzy lękiem, a bytem, który ktoś tam zapostulował w dawnych wiekach (Bogiem), a który w sumie jest niepotrzebny i świadczy tylko o słabości ludzkiego umysłu. Mamy proste rozwiązanie, mamy model religijności, który broni się przed możliwymi atakami swoją spójnością, jasnością powiązań, przekonywującą siłą.
Tylko czy jest on słuszny?
Tutaj docieramy do sedna sprawy, do tematu mojego wątku. Bo gdyby przyjąć naukowy punkt spojrzenia na świat, to chyba jako podstawowy powód, dla którego naukowość miałaby być lepsza od podejścia zwyczajowego, subiektywnego, opartego o widzimisię, to ŻĄDANIE UZASADNIENIA.
Czy powyższy model tworzenia sobie Boga przez przestraszone umysły da się jakoś zweryfikować?
- Ja mam swoją odpowiedź: dałby się zweryfikować. Przynajmniej w jakiejś części dałoby się jakoś - statystycznie - prześwietlić jego założenia, główne elementy. A czy warto?...
- Tu jest clou! - Umysł (chyba w 99%) przypadków, który widzi jakieś fajne rozwiązanie dla pytań, jakie osbie stawia, nie pali się do weryfikowania. Po co zbytnio psuć wątpliwościami coś, co jest takie przekonywujące i eleganckie?...
Tymczasem w powyższym problemie, gdyby postawić sprawę naukowo, można by spokojnie dokonać badań, czy np. poziom lęku jest wyższy u wierzących, czy niewierzących. Czy podejście - wymyślam sobie rozwiązanie wbrew faktom - jest jakoś częściej występujący u wierzących vs ateiści, czy nie. I wiele innych podobnych aktów weryfikacji na koncepcję "wiara wynika z lęku (przed śmiercią)" dałoby się skonstruować. Wtedy pogląd o owym wynikaniu byłby jakoś uzasadniony. Tyle, że...
... nie słyszałem, aby ktoś takie badania psychologiczne wykonywał. A już na pewno nie chwali się nimi, nie wyciąga jako argument w dyskusji. Dlaczego?...
- Bo ogólnie weryfikowanie dla umysłu jest nieco niewygodne. Umysł nie zna miary dla swoich konstrukcji - umysł nie wie, jak bardzo jest to, co sobie wymyślił. I chyba nie za bardzo chce wiedzieć.
Lubimy mieć ładny pogląd na sprawę, lubimy jak nam się zamyka w elegancką całość, jakaś problematyczna kwestia, więc najczęściej zostawiamy kwestię JAK BARDZO jest to, co sobie wymyśliłem, nieustaloną. Potem możemy twierdzić, co nam się zechce. To trochę tak, jak byśmy na osi liczbowej nie ustalili jednostki, jak byśmy w ogóle zawiesili rozumowanie w próżni. Ale umysł tak chce.
Bo - wracając do przykładu z religią wynikającą z lęku przed śmiercią - kluczowe byłoby tu proste pytanie: na ile ów lęk rzeczywiście jest w stanie wywołać efekt przyjmowania niesprawdzonych hipotez?
- Może bardzo
- Może trochę
- Może wcale...
Dla otwartego umysłu badacza wszystkie opcje są otwarte, dopóki ich się nie zweryfikuje. Dobra weryfikacja byłaby w stanie ustalić np. że wśród wierzących jest statystycznie (tutaj podajemy procent) więcej/mniej ludzi ze skłonnościami do przyjmowania koncepcji nieuzasadnionych. Wtedy wiedzielibyśmy czy efekt tworzenia Boga wg emocjonalnej potrzeby jest w ogóle znaczący statystycznie, czy nie. Może tak, może nie. Ja tego nie badałem, więc nie zamierzam tej sprawy przesądzać. Zakładam faktycznie, że dla jakiejś grupy ludzi tak może być, że to właśnie lęk przed śmiercią jest istotnym powodem dla ich wiary w Boga. Ale czy dla każdego wierzącego?
Czy nawracający się na wiarę ludzie rzeczywiście tak często statystycznie są skorelowani ze zmianami poziomu lęku? A odchodzący od wiary, porzucający swój kościół ludzi, czy zmieniają się z zalęknionych na odważnych i stąd cała ta zmiana?...
U mnie osobiście ten aspekt lęku wydaje się jakoś mało istotny, a dodatkowo, chyba oddzielony od kwestii istnienia Boga. W szczególności, z racji na istniejąca w chrześcijaństwie koncepcję piekła, nie widzę jakoś istotnej korzyści (w aspekcie lęku) na przyjęciu opcji "miłosierny Bóg, ale jednak z piekłem i wieczną straszną męką w tle" vs "umieramy na podobieństwo snu, tak jak, by ktoś wyjął wtyczkę z kontaktu zasilającego mózg". Właściwie to ja raczej chyba bardziej boję się wieczności (z możliwością cierpienia), niż po prostu stanu wyłączenia umysłu - nie myślenia i nie odczuwania. Ale inni mogą mieć inaczej...
Dla umysłu typowego (chyba 100% ateistów, z jakimi dyskutowałem) tutaj nie ma problemu, nie ma potrzeby weryfikacji. Umysł chce mieć rozwiązanie, więc je sobie postuluje i tak ma być!
Umysł nie ma miary dla swoich twierdzeń, ale jest mu z tym wygodnie. W razie potrzeby może sobie założyć, że lęk teistów przed śmiercią jest tak przemożny, aby mógł wygenerować zbiorowe halucynacje i inne "cuda". Wszystko da się dzięki temu "wyjaśnić".
Z tą ateistyczną koncepcją to był tylko przykład. Właściwie to nie chodzi mi o dyskutowanie nad nią (kilka razy z resztą wcześniej próbowałem zagadnąć ateistów na temat jakichkolwiek uzasadnień dla tego tłumaczenia religii lękiem i nigdy nie doczekałem się odzewu, więc na to nie liczę), ale o pokazanie jak łatwo umysł zaczyna traktować hipotezy niezweryfikowane jako ustalone pewniki rozumowania. Bo w 99% umysł nie zna miary, jak bardzo koncepcja się sprawdza.
Ten aspekt widać praktycznie w każdej dyskusji, gdzie pojawia się jakaś niezgodność poglądów. Obie strony coś tam sobie wyobrażają, przykładają jakieś miary/stopnie ważności do przyjętych założeń i traktują je jako pewnik, dziwiąc się, że ktoś z drugiej strony myśli inaczej. Ale dyskusja trwa, okazuje się, że druga strona umiera się przy swoim (w końcu ona też nie ma żadnej pewnej miary i inne wagi przypisuje elementom rozumowania), więc umysły "biorą się za bary". Może ustalą jakąś wspólną miarę, wspólne stanowisko, może nie. Tymczasem chyba właśnie taka dyskusja jest sama z siebie właśnie formą tworzenia miary - jakiejś podstawowej weryfikacji dla przyjętych założeń. Bez zetknięcia się z innym, choć w jakiś sposób podobnym, umysłem nie będziemy mieli choćby minimalnej szansy na ustalenie miary dla poglądu.
|
|