Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Zachwiany Tron - fragment powieści nr 1

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Galeria twórczości
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Adeptus




Dołączył: 10 Cze 2021
Posty: 224
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 11:08, 09 Gru 2024    Temat postu: Zachwiany Tron - fragment powieści nr 1

Jest to powieść low fantasy - bez magii i potworów, elementy fantastyczne to inny świat, w pewnym stopniu przypominający epokę europejskiego Oświecenia oraz kilka wynalazków. Zawiera wątki wojenne i romantyczne oraz intrygi polityczne. Historia skupia się na losach grupki młodych ludzi z warstwy szlacheckiej, hrabiego Feliksa Deonara i jego przyjaciół - brata Marcela, prokuratora wojskowego, narzeczonej Teresy Leonilan i pułkownika Huberta Terpensera. Kiedy w królestwie zapanowuje zamęt, zostają wrzuceni w wir wojny, intryg i romansu.

Ściany sali tronowej pałacu królewskiego w Konfugeli zdobiły kilimy i obrazy przedstawiające dawnych władców oraz wydarzenia z dziejów Orygenii – poczynając od koronacji Gerwaza Tęgiego, pierwszego króla, poprzez założenie Akademii, aż po wojny i wielkie reformy prowadzone przez ostatnich monarchów.

Poprzez środek komnaty przebiegał czerwony dywan. Jeden jego kraniec sięgał wrót, przy których straż pełnili królewscy gwardziści w lśniących napierśnikach i błękitnych płaszczach, zbrojni w halabardy i rapiery. Drugi kraniec dywanu leżał tuż przed złocistym tronem. Na siedzisku spoczywał aktualny monarcha – król Dagome Justykar. Suweren Orygenii był starszym człowiekiem. Na jego niemal łysej głowie znajdowała się prosta korona, zaś podłużną twarz zdobiły mocno już posiwiałe wąsy i krótka bródka. Trzeba przyznać, że były to jedyne oznaki podeszłego wieku, jakie przejawiał król. Dagome trzymał się prosto, a jego ruchy były żwawe – wciąż zdarzało mu się przewodzić na polowaniach i zimowych kuligach. Niebieskich oczu nie zasnuwała starcza mgiełka – ich spojrzenie znamionowało pewną inteligencję, ale też życzliwość.

Oczywiście, w sali tronowej nie przebywał wyłącznie sam król w towarzystwie swej gwardii. Honorowe miejsce, na tronie podobnym do królewskiego, choć nieco mniejszym i mniej bogato zdobionym, zajmował książę Albert Justykar. Następca tronu wyglądał, jakby liczył sobie nieco ponad dwadzieścia wiosen – i tak właśnie było. Kiedy dwadzieścia cztery lata temu królewicz przyszedł na świat, król Dagome i jego żona nie byli już młodymi ludźmi. Niektórzy uważali, że ów zaawansowany wiek matki księcia był jedną z przyczyn tego, iż nie przeżyła ona porodu. Za młodych lat uchodziła ona za piękność i wedle powszechnej opinii, to po niej królewicz odziedziczył urodę. Choć jego twarz miała delikatne, niemal dziewczęce rysy, to ten, kto uznałby go za zniewieściałego, popełniłby błąd. Zza długich rzęs książę posyłał światu harde i władcze spojrzenia, będące odbiciem jego charakteru.

Oprócz królewicza, honorowe, siedzące miejsca w sali tronowej zajmowali wysocy dostojnicy królestwa, jak na przykład pierwszy minister Vigo Anarius, minister spraw zagranicznych Marten Lepiston, czy Wielki Sekretarz Senatu Otokar Safirian.

Ponadto w komnacie przebywała spora grupa dworzan. Ciemne barwy urzędniczych surdutów kontrastowały z mieniącymi się kolorami sukniami dam dworu i szatami dworaków. Pomiędzy niektórymi z obecnych toczyły się dyskusje, jakkolwiek ktoś z zewnątrz nigdy by tego nie dostrzegł. Usta mówiących niemalże się nie otwierały, a słowa przez nich wypowiadane były słyszalne jedynie dla najbliżej stojących. Umiejętność dyskretnego prowadzenia rozmowy była jedną z podstawowych zdolności nabywanych przez członków królewskiego dworu. Pomagała przetrwać nudę dworskich uroczystości, które czasem bywały pasjonujące, ale z reguły polegały na staniu i gapieniu się na przemawiających ludzi. Lub co gorsza, na czekaniu, aż przemawiający ludzie przybędą, co miało miejsce w tym akurat przypadku.

Pośród prowadzących szeptane rozmowy dworzan można było wyróżnić grupkę czterech młodych osób – trzech mężczyzn i jednej kobiety. Wszyscy czworo należeli do grona bliskich przyjaciół księcia Alberta, jednak ich formalna pozycja w hierarchii nie była tak wysoka, aby mogli zajmować miejsca w pobliżu następcy tronu w czasie tak oficjalnej uroczystości, jak przyjęcie zagranicznego poselstwa.

Dwóch z mężczyzn cechowało daleko idące podobieństwo. Obaj mieli ciemnokasztanowe włosy i nieco ostre rysy. Obaj byli wysocy i szczupli, choć nie chuderlawi. Nawet obaj nosili mundury. Główna różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że jeden z nich był trochę niższy od drugiego – i bardziej nerwowy. Podczas gdy mniejszy z dwójki młodzieńców bez przerwy wiercił się i wzdychał, jasno dając znać o swoim zniecierpliwieniu, wyższy ograniczał się do krzywienia warg i rzucaniu znudzonych spojrzeń w stronę drzwi. W każdym razie, podobieństwo było tak duże, że każdy, kto by ich ujrzał, z miejsca uzyskałby pewność, że widzi braci. I była to prawda. Starszy z tych dwóch był znany jako generał brygady Feliks Deonar, ósmy hrabia Veloren. Jego o dwa lata młodszy brat nosił imię Marcel i od ponad roku piastował urząd młodszego prokuratora wojskowego. Obaj Deonarowie właściwie wychowywali się na dworze królewskim. Ich rodziców zabrała zaraza, gdy byli jeszcze małymi dziećmi. Król Dagome postanowił przygarnąć chłopców – po części dlatego, że był przyjacielem zmarłego siódmego hrabiego Veloren, a po części dlatego, że sam miał syna mniej więcej w ich wieku. Monarcha, podświadomie obawiał się, czy jako starszy człowiek będzie w przyszłości odpowiednim towarzyszem dla młodego Alberta, dlatego też postanowił zawczasu zapewnić mu kompanię dobrze urodzonych młodzianów. Tak czy inaczej, wkrótce pomiędzy królem, królewiczem i sierotami powstały więzi tak silne, że wielu Orygeńczyków, mówiąc „rodzina królewska” miało na myśli całą czwórkę.

Trzeci mężczyzna z grupy był nieco bardziej krępej budowy niż bracia Deonar. Jego włosy były ciemniejsze niż u nich, a okrągła twarz nie posiadała ich ostrych rysów – sprawiała raczej poczciwe wrażenie. Kawaler Hubert Terpenser, pułkownik szwoleżerów, nie mógł się poszczycić aż tak wielką zażyłością z królem Dagome i dopiero kilka lat temu dołączył do grupy przyjaciół, do której należało rodzeństwo i książę Albert. Ze spokojnym uśmiechem na twarzy obserwował objawy zniecierpliwienia swoich towarzyszy.

Czwartą osobą była młoda kobieta – hrabianka Teresa Leonilan. Miała na sobie niebieską sukienkę, a jej długie jasne włosy były związane wstążką tego samego koloru. Wystarczyło jedno spojrzenie, by dostrzec, że jest to taka sama wstążka jak ta zawiązana wokół rękawa munduru Feliksa. Na dużym palcu dziewczyna nosiła miedziany pierścień z wygrawerowanym symbolem ośmioramiennej gwiazdy. Tuż obok, na jej palcu serdecznym znajdował się inny pierścionek, wykuty ze złota i zdobiony niewielkim klejnotem.

- Ile jeszcze czasu mamy czekać na tych dzikusów? – mruknął pod nosem Marcel.

Jego brat wykrzywił usta w ironicznym, krzywym uśmieszku.

- Gwardziści muszą bardzo dokładnie przeszukać szanownych posłów, nim dopuszczą ich przez oblicze króla. Chyba wiesz, co się mówi o Chazarytach – że są tak doskonale obeznani ze sztuką skrytobójstwa, że przestała już być ona dla nich sztuką, a stała się codziennym rzemiosłem. Jestem pewien, że delegatom zostanie odebrana wszelka broń, nawet ta paradna.

- Czy to nie jest niezgodne z protokołem? – spytał Hubert.

Generał Deoran w odpowiedzi na uwagę przyjaciela wzruszył ramionami.

- Nawet jeśli tak, to lepiej postąpić wbrew protokołowi dyplomatycznemu, niż wbrew instynktowi samozachowawczemu. Zresztą nie wątpię, że kto jak kto, ale Chazaryci to zrozumieją. Gdyby gwardziści ich nie przeszukali, nasi goście nie uznaliby tego za przejaw uprzejmości, tylko głupoty.

- Poza tym mistrz Pasquard musi sprawdzić, czy nie ma wśród nich szamanów – wtrąciła się Teresa. – Niektórzy z nich ponoć ponoć mają w zanadrzu...

Niestety, hrabiance nie dane było wypowiedzieć się na temat sztuk tajemnych praktykowanych przez mieszkańców stepów, bo oto na środek sali tronowej wyszedł Wielki Nomenklator Królewski.

- Wasza Królewska Mość – rozległ się dźwięczny i mocny jak dzwon głos herolda – panie i panowie... – nomenklator zawiesił na chwilę głos dla lepszego efektu. – Oto czcigodny Jagatai-bej wraz ze świtą!

- Czcigodny? – zdążył jeszcze burknąć Marcel. – Pewnie stoi wysoko u swoich. Co znaczy, że jest jeszcze większym hultajem, niż większość z nich.

- Cicho! – syknęła Teresa wymierzając przyjacielowi celnego (aczkolwiek, rzecz jasna, dyskretnego i nie pozbawionego dworskiego wdzięku, jak na damę przystało) kopniaka.

Odźwierni otworzyli wrota i do sali wkroczyli członkowie chazaryckiego poselstwa. Stanowili dosyć barwną gromadę. Na czele kroczył stary człowiek, o łysej jak kolano czaszce i długiej, choć cienkiej, siwej brodzie. Jagatai-bej opierał się na lasce wysadzanej taką ilością klejnotów, że berło króla Dagome wyglądało przy niej niepozornie. W jego orszaku można było znaleźć wojowników – rosłych mężów, na których potężnych, obnażonych ramionach widniały bransolety ze złota. Zgodnie z przewidywaniami Feliksa, żaden z nich nie miał przy sobie broni, choćby symbolicznej. W świcie Jagatai-beja znalazły się także damy – kobiety strojne w drogie szaty z delikatnych tkanin (tak delikatnych i cienkich, że nie jeden z obecnych orygeńskich dworaków nie mógł oderwać wzroku od rysujących się pod nimi kształtów) roztaczające wokół siebie zapach olejków i perfum. Taki przepych u przedstawicieli nacji mającej opinię barbarzyńców mógł zadziwiać. Należało jednak pamiętać, że choć Chazaryci wywodzili się z plemion łupieżczych koczowników – i wciąż kultywowali wiele obyczajów swych przodków – to bogactwa pozyskiwane od podbitych ludów obudziły w nich miłość do wystawnego życia i strojów. Co zresztą nie stało w opozycji do panującego wśród nich kultu siły i przebiegłości – wszak pyszne stroje i klejnoty noszone przez wielmożę oznaczały, że jest wielkim wojownikiem, który zdobywa dużo łupów, lub biegłym politykiem, który ma wielu lenników, składających mu daniny. A czasem jedno i drugie.

Dla pełnego obrazu warto dodać, że oblicza wszystkich członków poselstwa były pokryte tatuażami – delikatnymi, abstrakcyjnymi wzorami z cienkich linii. Dla Orygeńczyków zwyczaj pokrywania skóry – zwłaszcza twarzy – malowidłami mógł zdawać się dziwny, jednak należało przyznać, że tatuaże dodawały Chazarytom swego rodzaju egzotycznego uroku.

Jagatai-bej uniósł swą laskę, a potem stuknął nią w posadzkę sali tronowej, jednocześnie wydając donośny okrzyk. Na ten znak wszyscy goście ze Wschodu padli na twarz, okazując szacunek monarszemu gospodarzowi. Nie było to nic szczególnego, witanie w ten sposób dzierżycieli władzy należało do chazaryckich zwyczajów.

Kiedy członkowie poselstwa wstali, Jagatai-bej przemówił do króla. Choć jego orygeński był bez zarzutu pod względem gramatycznej poprawności, to wysłannik Wschodu nie pozbył się chazaryckiego akcentu. Co zresztą niekoniecznie musiało przynosić negatywne skutki, gdyż dzięki egzotycznej intonacji jego mowa nabierała swego rodzaju śpiewności. Bej pozdrowił monarchę tymi słowami:

- Wielcy Chanowie, wyniesieni przez duchy, władcy wszelkiego bydła na całej ziemi, ślą pozdrowienie i wyrazy szacunku i miłości Jego Królewskiej Mości Dagome z Orygenii.

- Miłości! Że też stepowy rabuś nie zadławi się, kłamiąc tak bezczelnie – parsknął Marcel.

- Niby dlaczego, skoro wszyscy dyplomaci kłamią, akurat jego miałaby spotkać kara, tylko dlatego, że jest Chazarytą? – wtrącił filozoficznie Hubert.

Król Justykar wysłuchał słów posła, a potem, skinąwszy uprzejmie głową, odparł:

- Dziękuję, czcigodny Jagait-beju. Proszę, abyś po powrocie przekazał Wielkim Chanom, że w pełni odwzajemniam ich uczucia względem mojej skromnej osoby.

- Czy zatem naszemu dobremu królowi też życzysz zadławienia? – wyszeptał Hubert.

Marcel nieco stropił się na te słowa, nie wiedząc, co odrzec przyjacielowi. Na szczęście dla niego, w sukurs przyszedł mu brat.

- Ależ król wcale nie skłamał. Przecież nie odpowiedział, że przesyła Wielkim Chanom wyrazy miłości... Tylko, że odwzajemnia ich uczucia – w domyśle, prawdziwe uczucia.

- Dobrze powiedziane. Czyli, że życzy im powolnej, bolesnej i upokarzającej śmierci – z satysfakcją przytaknął Feliksowi młodszy z Deonarów.

- Sądzę, że nasz król nie żywi aż takiej nienawiści wobec Chazarytów – stwierdziła Teresa. – Ale chyba utrafiłeś w ogólny sens.

Oczywiście, cała rozmowa odbywała się dworską szeptaną metodą. Nawet Marcel, mimo swojej porywczości i widocznej niechęci wobec przybyszy ze Wschodu, nie był an tyle nierozważny, żeby wywoływać skandal wygłaszaniem komentarzy słyszalnych dla członków poselstwa. Co prawda lekce sobie ważył protokół dyplomatyczny, ale jego miłość do króla sprawiała, że nie chciał stawiać starego przyjaciela w niezręcznej sytuacji... a zdrowy rozsądek, który wbrew pozorom posiadał, nawet jeśli często zapominał go używać, mówił mu, że jeśli wywołałby taki skandal, nawet monarsze fawory nie uchroniłyby go przed odpowiedzialnością.

W tym czasie konwersacja pomiędzy władcą Orygenii a chazaryckim posłem ciągnęła się dalej.

- Zanim przystąpimy do rozmów, czcigodny Jagatai-beju, ty i twoja świta, możecie wypocząć w komnatach mojego zamku. Proszę, czujcie się, jak u siebie w domu.

- Z tą różnicą, że tu nie wolno paskudzić po kątach – mruknął pan młodszy prokurator.

- Marcel! Jak możesz być taki uprzedzony! – hrabianka była na tyle oburzona, że podniosła lekko głos. Na szczęście, usłyszeli ją tylko stojący obok dworzanie, ale i tak zebrała z ich strony strony kilka karcących spojrzeń. Dlatego kontynuowała, już ciszej, aby nie zbierać niezasłużonych cięgów za to, że karci właściwego winowajcę: - Nie musisz ich lubić, ja sama za nimi nie przepadam, ale jesteś chyba na tyle światły, żeby wiedzieć, to nie są dzikusy jedzące surowe mięso, jak to bajają niańki dzieciom i pijacy swoim kompanom. Spójrz tylko na te kobiety! Te tkaniny! A ich perfumy!

- Spojrzeć na nie? W porządku, to mogę zrobić, nawet bez większego obrzydzenia, bo jest na co popatrzeć – mruknął Marcel. Jego starszy brat przysunął się nieco do hrabianki, tak, że niemal przyłożył swoje usta do jej ucha i wyszeptał: - Jeśli podoba ci się zapach tych perfum, zrobię wszystko, aby zdobyć je dla ciebie. A jeśli chodzi o te szaty, to gdyby nie to, jak bardzo cię szanuję i cenię twoją cnotliwość, ośmieliłbym się powiedzieć, że prezentowałabyś się w nich lepiej niż każda z tych Chazarytek.

- Och, ty draniu... – na twarzy Teresy pojawił się rumieniec, a w jej głosie mieszało się zawstydzenie z oburzeniem, lecz dziewczyna nie potrafiła powstrzymać się od lekkiego uśmiechu. – Lepiej wreszcie posłuchajmy, o czym rozmawiają...

Faktycznie, warto było przyłożyć większą uwagę do konwersacji toczącej się pomiędzy królem, a bejem, gdyż zaczynała ona zmierzać w nieco nieoczekiwanym kierunku.

- Dziękujemy pokornie za twą gościnę, Wasza Królewska Mość, lecz już teraz chciałbym poruszyć najważniejszą sprawę, z którą przysłali mnie panowie moi, Wielcy Chanowie.

To oświadczenie posła wywołało wyraźną konsternację pośród Orygeńczyków. Powszechną praktyką było to, że na tego rodzaju uroczystych audiencjach następowało wyłącznie oficjalne powitanie gości i wymiana tradycyjnych, nic nie znaczących, uprzejmości, natomiast właściwe negocjacje odbywały się w zaciszu gabinetów, gdzie twarda polityka mogła zająć miejsce pokazowej grzeczności.

Jeśli samego króla zaskoczyła prośba Jagatai-beja, to nie dał tego po sobie poznać. Milczał jedynie przez króciutką chwilę, po czym oznajmił:

- Oczywiście, jeśli taka wasza wola, możecie oznajmić, o czym też chcecie rozmawiać, tak abyśmy mogli wcześniej przemyśleć nasze stanowisko.

- Dziękuję. Zaiste, mądrość przemawia przez twe usta, Wasza Królewska Mość Dagome z Orygenii. – Poseł skłonił się lekko. – To daje mi pewność, że gdy rozważysz w swym sercu prośbę Wielkich Chanów, dostrzeżesz, że jest słuszna. Otóż, jak wiesz, o wielki monarcho, na wschodzie, tuż obok ziem, nad którymi rozciąga się władza mych panów, leży kraina zwana Amfilios, uznawana za orygeńską prowincję.

Marten Lepiston, minister spraw zagranicznych, zajmujący miejsce w pobliżu królewskiego tronu, słysząc te słowa, uniósł brwi i pokręcił lekko głową. Słuchowi doświadczonego dyplomaty nie mógł ujść zwrot „UZNAWANA za orygeńską prowincję”, a jego umysłowi nie mogły ujść konotacje tego zwrotu.

- Moi panowie wierzą, że dzieje się tak nie ze złej woli, lecz z niewiedzy, bo wszak nawet najtęższemu rozumowi czasem coś umknie – ciągnął poseł. – Wielcy Chanowie nie mają ci za złe, Wasza Królewska Mość, żeś nie był świadom tego, iż Amfilios to jedna z ziem, do której zgodnie z wolą duchów i przeznaczeniem oni mają niezaprzeczalne prawo. Ufają, że teraz, kiedy stało się to jasne, w duchu przyjaźni oddasz im ową należącą do nich krainę. A choć nie przypisują ci żadnej winy, wielki monarcho, za jej czasowe przetrzymanie, a nawet czują wdzięczność za to, że dobrze dbałeś o ich własność, są świadomi, że król tak czuły na punkcie swego honoru, może nie znieść myśli, że przez jakiś czas bezprawnie uznawał własność Wielkich Chanów za swoją. Dlatego, jeślibyś miał z tego powodu wyrzuty sumienia, wielki monarcho, i chciał je ukoić, posyłając Wielkim Chanom na zgodę prezent w postaci dziesięciu talentów złota, moi panowie uszanują twoje poczucie honoru i przyjmą ów dar, widząc w nim wyraz przyjaźni między naszymi narodami i zapewnienie tego, iż między nimi będzie panował pokój, strzały pozostaną w kołczanach, sztylety w pochwach, a włócznie w jukach.

Choć w tak długiej przemowie śpiewne tony w mowie Jagatai-beja stawały się jeszcze lepiej słyszalne, nikt z obecnych na sali nie rozkoszował się pięknem głosu Chazaryty. Wręcz przeciwnie, im dłużej poseł mówił, tym mocniej Orygeńczycy okazywali swojej zaniepokojenie, a nawet wzburzenie. Gdy bej skończył przemawiać, w komnacie rozbrzmiewał szmer głosów, a nawet pojawiały się pełne oburzenia okrzyki. Nie dotyczyło to członków poselstwa, którzy w milczeniu i bezruchu stali i wpatrywali się w króla Dagome, czekając na jego reakcję na słowa ich przywódcy.

Na twarzy księcia Alberta malowała się wściekłość. Następca tronu wykonał ruch, jakby miał zamiar zerwać się z siedziska, jednakże powstrzymał go uspokajający gest dłonią wykonany przez ojca. Dagome nie okazywał jak na razie gniewu, lecz spojrzenie jego oczu było wyraźnie chłodniejsze, niż przed chwilą. Zaś głos, choć spokojny, przestał być uprzejmy, a stał się oschły. Kiedy zaczął mówić, wszystkie szmery na sali ucichły.

- Jak rozumiem, Wielcy Chanowie domagają się ode mnie, abym oddał im część mojego królestwa i zapłacił daninę, a jeśli tego nie zrobię, wypowiedzą Orygenii wojnę?

- Twoje słowa, wielki monarcho – odpowiedział Jagatai-bej – są ostre niczym klinga najlepszego sztyletu i gorzkie niczym zioła, z którymi spożywa się mięso bydląt w Noc Upiorów. Ale jeśli chcesz to ująć w ten sposób, kimże ja jestem, żeby zaprzeczać? – to powiedziawszy, poseł skłonił się.

Tym razem milczenie trwało dużo dłużej. Król przymknął oczy, najwyraźniej zastanawiając się, jaką podjąć decyzję. A może już ją podjął, a teraz jedynie zastanawiał się, jak ją ująć w słowa? Wszyscy trwali w ciszy, oczekując na monarszą odpowiedź. Wymieniano jedynie spojrzenia – przy czym spojrzenia Orygeńczyków w większości były gniewne i nienawistne, a spojrzenia Chazarytów – obojętne i pogardliwe.

W końcu król otworzył oczy, a gdy się odezwał, jego głos znów był pełen uprzejmości, choć chłód z jego oczu nie zniknął.

- Możecie czas jakiś pozostać w pałacu, by wypocząć nim wyruszycie w drogę powrotną, by zanieść Wielkim Chanom moją odmowę.

W tych zwięzłych słowach Dagome dawał znać, że uważa negocjacje za zakończone. Coś takiego – zakończenie rozmów na etapie, na którym w normalnej sytuacji nawet na dobre by się nie zaczęły, było ewenementem na tle praktyki dyplomatycznej. Nic dziwnego, że minister spraw zagranicznych próbował ratować sytuację.

- Wasza Królewska Mość, być może są pewne kwestie, które wymagają bardziej szczegółowego omówienia w spokojniejszej atmosferze...

- Dziękuję, markizie Lepiston – odparł król, a potem zwrócił się ponownie do Jagatai-beja. – Czy są jeszcze jakieś sprawy, które chcielibyście omówić?

- Wszystkie one są związane ze wspaniałomyślną propozycją Wielkich Chanów, którą tak nierozważnie odrzuciłeś – brzmiała odpowiedź posła.

Jak było słychać, obaj panowie zrezygnowali z odpowiedniego tytułowania się nawzajem.

- A zatem, skoro ustaliliśmy, że ta kwestia nie podlega negocjacjom, to szanując czas swój i wasz, nie widzę sensu w dalszych rozmowach. Służba zaprowadzi was do pokojów gościnnych.

Nim bej zdążył odpowiedź królowi, książę Albert, nie powstrzymywany już przez ojca, wstał z tronu i kładąc dłoń na rękojeści szpady, głośno oznajmił:

- Jak w ogóle śmiałeś zanieść tak haniebną propozycję? A jeśli liczyłeś na to, że król Orygenii ją zaakceptuje, to jesteś nie tylko podły, ale i głupi! Gdyby nie to, że chroni cię nietykalność poselska i gościnność mojego ojca, zakosztowałbyś mojej stali!

- Brawo, Albert! – wydarł się na cały głos Marcel Deonar, który w pełni podzielał stanowisko swojego książęcego przyjaciela.

Bej nie zaszczycił krewkiego królewicza nawet spojrzeniem, natomiast swoje słowa skierował do monarchy: - Niektóre psy można okiełznać łagodnym słowem, inne batem i kopniakami. Ty, orygeński kundlu i twój szczeniak wybraliście drugi sposób.

Tak ciężka obraza z ust posła zgodnie z prawem i obyczajem oznaczała, że pohańbił on godność swego posłannictwa i nikt już nie musiał respektować jego nietykalności. Zanim jednak gwardziści królewscy zdążyli podejść do bezczelnego Chazaryty, by wywlec go z sali tronowej, wydarzyło się coś innego. Jagatai-bej powtórzył ten sam gest, który wykonał na początku spotkania – uderzył swoją laską w posadzkę i wydał okrzyk. Tym razem jednak członkowie jego orszaku nie padli na twarz. Zamiast tego, ruszyli do walki.

Teoretycznie, wszelki oręż został im odebrany przez gwardzistów. Nie potrzebowali go jednak. Wojownicy Chazarytów ruszyli na zaskoczonych dworzan. Nim Orygeńczycy zdążyli zareagować, kilku, ogłuszonych lub ze skręconymi karkami, legło na podłodze, a ich broń znalazła się w rękach napastników. Były to paradne, krótkie i stępione szpady – jedyny oręż, który arystokraci mogli dzierżyć w pobliżu króla. Kiepska broń – ale przy odrobinie wprawności i wysiłku, można było nią zabijać.

Chazaryckie kobiety także nie próżnowały. Odebrano im widoczny oręż, o ile taki próbowały wnieść, ale nie zabrano im tego, co na broń nie wyglądało. Feliks patrzył, jak jedna z egzotycznych piękności wbija w szyję stojącego obok dworzanina grzebień wyjęty z własnych włosów. Inna odwróciła się w stronę nadchodzącego gwardzisty i otworzyła swój wachlarz – wystrzeliło z niego kilka niewielkich strzałek, które wbiły się w twarz żołnierza.

Dwóch rosłych Chazarytów stanęło pod drzwiami, podpierając je swymi barami, tak, aby nikt z zewnątrz nie mógł ich otworzyć i przyjść z pomocą Orygeńczykom znajdującym się na sali.

- Szybko, schowaj się w kącie! – krzyknął Feliks do Teresy. Hrabianka pokręciła głową.

- To miłe, że się o mnie boisz, ale potrafię zadbać o siebie. Poza tym, to nie my jesteśmy celem! Na pewno chodzi im o króla!

Dziewczyna miała rację, przypominając generałowi o ich wspólnych obowiązkach wobec suwerena.

- Król! Bronić króla! – krzyknął, wnosząc do góry szpadę. Ruszył w stronę tronu, a krok w krok za nim szli przyjaciele. Feliks przebił szpicem broni jedna z Chazarytek. Normalnie nigdy nie podniósłby ręki na kobietę... Ale wobec kobiety, która przed chwilą poderżnęła gardło jednemu z lokajów, a teraz miała zamiar zrobić to samo z nim, był gotów zrobić wyjątek. Wrogi wojownik zamierzył się na niego halabardą, ale nim zdążył zadać cios tą nieco nieporęczną bronią, generał położył go trupem. Jego towarzysze też nie próżnowali. Marcel zabił jednego z Chazarytów, w ostatniej chwili ratując życie jakiejś podstarzałej damie dworu, którą nieprzyjaciel właśnie zamierzał uśmiercić – prawdopodobnie dlatego, ze stepowego wojownika denerwowały jej bezustanne, piskliwe krzyki. Hubert wiernie trwał u boku przyjaciół, jak zwykle zachowując spokój. Wypatrywał wszelkich zagrożeń, a kiedy je dostrzegał, interweniował, oszczędnymi ruchami broni odbijając ciosy wymierzone w dwójkę braci i hrabiankę, nie raz darując im życie.

Oczywiście, grupa przyjaciół nie byli jedynymi Orygeńczykami, którzy podjęli walkę. Po chwilowym oszołomieniu, szlachta i gwardziści sięgnęli po broń. Król i książę odpierali ataki Chazarytów, dzielnie wspierani przez dwóch swoich gwardzistów. Na posadzce leżało coraz więcej trupów – zarówno chazaryckich, jak orygeńskich – a jeśli widać było mało plam krwi, to tylko dlatego, że słabo kontrastowały z czerwienią dywanu.

Feliks dostrzegł, że jeden z wrogów zamierza się na Teresę. Zanim generał ruszył na pomoc ukochanej, ta szybkim ruchem wyciągnęła z jednej z ukrytych kieszeni szczyptę zielonego proszku. Przymykając oczy, sypnęła proszkiem w twarz wroga. Chazaryta wrzasnął i upuścił szpadę, po czym zaczął gorączkowo pocierać oczy, jednocześnie krztusząc się, jakby miał płuca wypluć. Panna Leonilan niemal natychmiast przestała zwracać na niego uwagę. Z tej samej kieszeni wyciągnęła coś w rodzaju niewielkiej trąbki. Wepchnęła do niej większą dawkę proszku, a potem zwróciła się w stronę grupki składającej się z trzech chazaryckich wojowników i jednej damy. Ponownie dmuchnęła, posyłając w ich stronę kolejną chmurę pyłu. Odległość była nieco większa, więc chmura się rozproszyła, ale i tak przyniosła pewien efekt – okadzeni wrogowie zaczęli pokasływać, co choć na chwilę osłabiło ich zdolności bojowe.

W tym samym momencie nadeszły posiłki. Rozległ się huk i wrota do sali tronowej dosłownie się rozpadły, powalając na ziemię wojowników, którzy do tej pory je podtrzymywali. Zza połamanych odrzwi ukazało się czterech królewskich gwardzistów, dzierżących ławę służącą za improwizowany taran. Po chwili do sali wpadło dziesięciu orygeńskich żołnierzy, ostatecznie przechylając szalę na stronę swoich rodaków.

Zresztą, czwórce przyjaciół praktycznie już udało się przebić w okolice tronu, gdzie znajdowali się król wraz ze swoim synem. Książe Albert właśnie szybkim ruchem wyrwał ostrze swej szpady z ciała wrogiego wojownika. Chazaryta opadł na podłogę, a królewicz wydał triumfalny okrzyk.

Nagle, jak spod ziemi na środku sali pojawił się Jagatai-bej. W czasie potyczki kompletnie zniknął z oczu walczących, a jego objawienie się było tak niespodziewane, że można by uznać je za skutek szamańskich sztuk, o których wspominała Teresa. Bej uniósł nad głowę swoją laskę, jednocześnie przyciskając jeden ze zdobiących ją klejnotów. Z końcówki kostura wysunęło się ukryte dotąd ostrze.

Generał Deonar ruszył w stronę starca, ale nim jego szpada zakończyła życie zdradzieckiego dyplomaty, Jagatai-bej zdążył rzucić swą laską, niczym oszczepem. Był to doskonały rzut, o sile i precyzji niezwykłej jak na kogoś w tak podeszłym wieku. Broń poszybowała wprost w kierunku króla. Prawdopodobnie monarcha zostałby nią rażony, gdyby nie interwencja królewicza.

- Nie! – krzyknął książę, rzucając się na króla i przewracając go. Ojciec i syn padli tuż obok tronu. Po chwili Albert wstał a potem podał rękę Dagome, aby pomóc mu wstać.

- Wybacz, ojcze.

- Co mam wybaczyć, synu? – odparł król, przyjmując dłoń potomka. – Że uratowałeś mi życie? – W tej chwili na twarzy starego monarchy pojawiło się zaniepokojenie. – Jesteś ranny!

Faktycznie, szata na ramieniu księcia była przecięta, tak, że można było dostrzec krwawą pręgę na jego skórze.

- Och, to nic! – książę machnął drugą ręką w lekceważącym geście. – Ostrze tego podstępnego dzikusa tylko mnie drasnęło. Dziękuję, ale zajmij się raczej tymi, którzy naprawdę potrzebują pomocy. – Z tym ostatnim zdaniem Albert zwrócił się nie do ojca, lecz do Teresy, która zbliżała się ku królewiczowi, by opatrzyć jego rany.

Całość książki możecie ściągnąć za darmo z: [link widoczny dla zalogowanych] albo [link widoczny dla zalogowanych]

Jeśli tekst choć trochę Wam się podobał i chcecie zobaczyć więcej mojej twórczości, zapraszam do wsparcia, wystarczy, że polubicie mój profil na:

Facebooku: [link widoczny dla zalogowanych]

Twitterze: [link widoczny dla zalogowanych]

Instagramie: [link widoczny dla zalogowanych]

Pozdrawiam!


Ostatnio zmieniony przez Adeptus dnia Śro 8:52, 11 Gru 2024, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Galeria twórczości Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin