Adeptus
Dołączył: 10 Cze 2021
Posty: 201
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 12:02, 30 Cze 2024 Temat postu: Mur Trumienny - opowiadanie w wersji audio i tekstowej |
|
|
(Nie ja jestem autorem, lecz moja znajoma, Małgorzata Poręba)
Wersja audio: https://www.youtube.com/watch?v=A85RjlTCXS8
Gdy Fryderyk pomyślał sobie w dniu swoich urodzin „Zabijcie mnie”, nie wiedział jeszcze, że nikt nie będzie musiał tego robić, bo samo się stanie.
Myśl ta, jakże nieszczęśliwa, pojawiła się w momencie, gdy cała rodzinka śpiewała mu sto lat, gapiąc się na niego, a on stał w środku i łypał na każdego spode łba.
Tylko Kornelka stała z boku i nie patrzyła, bo wiedziała, że on tego nie lubi. Jego ukochana wnusia Kornelka, biedna, chorowita siedmiolatka, blada i rozczulająca. Fryderyk wszystkich by wywalił z tych urodzin, których wcale nie chciał świętować, tylko Kornelkę by zostawił. Wyjąłby klocki Lego i murowaliby razem, a ona śmiałaby się i tuliła do niego.
Gdy wybrzmiał początek „Niech mu gwiazdka pomyślności…”, Fryderyk zdmuchnął świeczki – osiem i trzy – dając rodzince do zrozumienia, że ma ich wszystkich dość.
– Frydek jak zwykle nie w humorze – burknęła jego jędzowata siostra Renata.
– Bo po co się wpraszaliście? Mówiłem, że chcę być sam – mruknął.
– A tam, przed tortem tatuś teraz dostanie prezent i zaraz mu się lepiej zrobi – odezwała się z przejęciem Weronika, jego jedyna córka od siedmiu boleści. – Ja pierwsza! Mam dla ciebie coś specjalnego.
Fryderyk przewrócił oczami, widząc duży prezent zapakowany w papier z ceglanym motywem. Nie mógł poradzić sobie ze wstążką, dlatego zdenerwowany, nie chcąc przyjąć niczyjej pomocy, rozerwał gwałtownie papier.
Ten nagły zryw okazał się gwoździem do trumny. Naraz bowiem Fryderyk poczuł taki ścisk w klatce piersiowej, że zanim zdążył ogarnąć wzrokiem, co dostał, wypuścił to z rąk. Huk był ogromny. Renata wrzasnęła przeraźliwie, mąż Weroniki oderwał wzrok od telefonu, sama Weronika ugięła się na nogach.
Kawałeczki drobnej cegiełki razem z innymi małymi elementami rozsypały się po posadzce, robiąc niesamowity bałagan. Przejęty ostrym bólem Fryderyk nie musiał przynajmniej udawać, że jest mu przykro, krzywił się bowiem niemiłosiernie.
– Ło Jezu, Frydek, ty pacanie stary! – zawodziła Renata. – Specjalnie to zrobiłeś, co?
– Nie, nie, tylko nie to, o Boże, Boże, tyle godzin układam, zaprawę kładłam na ten domek, tak się starałam, i na nic to, na nic – jęczała w tym samym czasie Weronika, zanosząc się płaczem.
Fryderyk nie mógł złapać oddechu, ale jakby nikt tego nie dostrzegał.
– W dupie mam… jakiś… domek durny! – wydukał. – Po co mi to? Po co?!
Ból narastał, tak samo jak zawodzenie Weroniki i przekleństwa Renaty, która ostentacyjnie wywaliła swój prezent do kosza. Nienawidził ich wszystkich. Oprócz Kornelki oczywiście. Nienawidził ich za tę sztuczność. Przyszli tylko dlatego, że musieli, bo jeszcze sąsiedzi by zauważyli, że stary siedzi sam w domu w swoje urodziny.
– Weronika naprawdę się starała, tato – stanął w obronie jej mąż-pantofel.
Fryderyk czuł narastający lęk, a pot zaczął lać się z niego strumieniami. Musiał chwycić się krzesła.
– Wszystko jest na… na pokaz! – wystękał. – W ogóle… w ogóle o mnie nie myślicie, tylko o sobie! W-wypad mi stąd! Won!
Serce waliło mu mocno, a ostry jak brzytwa ból zaczął promieniować do szczęki. Z trudem to krył. Nie chciał, by ktokolwiek patrzył na niego w tym stanie. Nie chciał, by widzieli i udawali, że ich to przejmuje. Wolał… wolał umierać sam.
– Chama mam, nie brata! – zawołała Renata, ale on niemal jej nie usłyszał.
Patrzył teraz tylko w ogromne, załzawione oczy Kornelki, która trzymała w ręce laurkę. Zmięła ją i sekundę później wybiegła zapłakana z salonu.
To był ostateczny cios dla Fryderyka. Spróbował za nią ruszyć, ale zasłabł już całkiem i wpadł prosto na cegiełki. Z trudem słyszał wyzywającą go od alkoholików Renatę. Ledwo poczuł, jak córka chwyta go za ręce i po chwili wrzeszczy: „Dzwońcie po karetkę! Tata znowu ma zawał!”. Jak przez mgłę widział strach w oczach zięcia, strach pomieszany z ulgą.
Zabili go, tak jak chciał.
Umarł pośród cegiełek, z sercem z kamienia, jak na murarza przystało, a jego ostatnie spojrzenie było skierowane w zaglądającą zza ściany przerażoną Kornelkę.
*
Obudził się.
Ciemno jak w dupie. Piekło, to pewne.
Kiedy spróbował się podnieść i uderzył zaraz głową w coś twardego, poczuł nutkę paniki. Wymacał rękami nad sobą deskę.
Niemożliwe, że pochowaliby go żywcem.
Hmm… możliwe.
Przypomniał sobie swoją żałosną śmierć. Chciał nabrać powietrza, aby krzyknąć, ale coś mu to nie szło. Zanim pojął, co się święci, doszły do niego jakieś dziwne odgłosy z góry, a potem poczuł nagły powiew wiatru i usłyszał chrapliwy głos:
– Witamy w Zasiedmiogórogrobie!
Zobaczył nad sobą oświetloną od tyłu nikłą poświatą księżyca gębę, ale gębę tak ohydną – z wystającymi kośćmi, gnijącymi gdzieniegdzie resztkami mięsa, galaretowatymi, mętnymi oczami i dziurą zamiast nosa – że aż nim wstrząsnęło.
– Co do… – zaczął, ale to coś nad nim zaraz mu przerwało.
– Ćśśś, nic nie mów! Już ci tłumaczę. Tak się składa, że…
– Nie żyję, wiem, do cholery! – krzyknął Fryderyk, po czym usiadł gwałtownie. Miał na sobie garnitur, ale nie swój. Zaraz poznał, że to po mężu Renaty. No tak, wstydziłaby się go ubrać w jego własne, stare łachy, nawet po śmierci, jędza jedna.
– Superowo. Skoro najgorszy etap mamy już za sobą…
Ów ohydny typ, mimo rozkładu wyglądający całkiem młodo, podał mu wstrętną dłoń, z której odchodziły płaty skóry, i wyszczerzył zęby, o ile można to było jeszcze nazwać zębami. Fryderyk uznał, że woli wstać sam.
– Czyli jestem w piekle, tak? – burknął przy tym, obrażony na cały świat, że w ogóle się zbudził po śmierci.
– Nie, jesteś na cmentarzu i jesteś trupem, który nie żyje – powiedział radośnie jego przewodnik, nie przejmując się wcale odrzuceniem pomocnej dłoni. Poprawił resztki koszuli, po czym odchrząknął. – Mam na imię Konstanty, ale mówią mi Kostek. A tobie jak na imię, staruszku?
– Fryderyk. Dla ciebie pan Fryderyk.
– Tu, na cmentarzu, nie ma panów i nie-panów, tu wszyscy jesteśmy równi, tak że nie bądź taki sztywny, Fredzio – oznajmił z uciechą Kostek.
Fryderyk łypnął na niego, a potem rozejrzał się wokół. Faktycznie, był na cmentarzu, dobrze mu znanym, z dala od miasta, pośród pól. Koło niego stało kilkoro innych umarlaków, bardziej i mniej rozłożonych. Obserwowali go z zaciekawieniem, a nawet próbowali się uśmiechać.
– Co się gapicie? – warknął Fryderyk. – Jaki jest trup, każdy widzi. Zejdźcie mi z oczu, maszkary wstrętne.
Dalej stali niewzruszenie, jednak Fryderyk uznał, że są teraz jego najmniejszym problemem. Spojrzał w dół – stał we własnej trumnie, a na wysokości pasa miał swój własny nagrobek. Napis brzmiał: Ś.P. Fryderyk Murawski, ur. 07.07.1940, zm. 07.07.2023. Zbudowałeś pokój za życia, teraz buduj po śmierci. A poniżej trzy cegiełki. Jezus Maria, to na pewno sprawka Weroniki.
– Tak, jest tak jak myślisz, Frydku – oznajmił Kostek – ta deska z ubitą ziemią na wierzchu jest tylko dla prowizorki, by nikt z odwiedzających się nie zorientował, że tak naprawdę trumna nie została zakopana. Wszystko dzięki grabarzom, świetni goście.
Fryderyk dopiero teraz to zauważył, udał jednak, że od początku się zorientował. Rzeczywiście – deska z wieńcami i zniczami na wierzchu to była zwykła fuszerka.
– Co to są za cyrki? – wypalił nagle, czując złość. – Czy to się dzieje w mojej głowie?
– Taki mamy klimat na tym cmentarzu, doktorku – wyjaśnił Kostek tonem, jakby mówił o pogodzie. – Budzimy się, i już. Nie oddychamy, nic nie czujemy, ale mózg nam działa. Pozostało nam tylko rozłożyć ręce, dosłownie oczywiście, no bo gnijemy, aż furczy. – Przez ułamek sekundy Fryderyk poczuł euforię, bo w końcu jego ukochana żona dwanaście lat temu też powinna się tu wybudzić, ale potem przypomniał sobie, że przecież została skremowana, i gorycz uderzyła w niego ze zdwojoną siłą.
Tymczasem Kostek kontynuował:
– Wiem, że świeżym trupom na początku nie jest łatwo, ale nie martw się, Fredzio, będę przy tobie, pozostali zresztą też! Tu, na cmentarzu, trzymamy się razem. Nie pozwolimy nikomu wyczekiwać drugiej śmierci samotnie.
Pozostałe trupy przytaknęły ochoczo. A Fryderyk wyszedł z trumny i bez słowa zaczął kierować się prosto w stronę bramy wyjściowej.
– Ależ co ty robisz, Fredulku? – zawołał za nim Kostek ze zdziwieniem.
– Wychodzę stąd. Kto mi zabroni? – mruknął Fryderyk, mijając siedzące na płytach nagrobnych i gawędzące ze sobą nawzajem trupy, które oglądały się za nim niepewnie.
– Jeśli chcesz popełnić samobójstwo, to proszę, wyjdź! – Fryderyk przystanął i spojrzał w stronę Kostka, który zadowolony, że złapał jego atencję, mówił z przejęciem dalej: – Jesteśmy przywiązani do tego cmentarza. Trupy padają jak muchy, im bardziej się od niego oddalą. Tylko on nas utrzymuje przy nieżyciu, rozumiesz? Nie dokładaj roboty Wiesiowi. Wiesiu nie lubi, gdy trup się ściele gęsto przy cmentarzu, bo potem ma dużo noszenia, a sam ryzykuje życiem.
Wiesiu, czyli nieomalże sam szkielet, który jakimś cudem „żył”, pokiwał ze smutkiem czaszką.
To było dla Fryderyka za wiele. Ruszył z powrotem w stronę trumny. Kopnął wieniec z napisem „Bratu – ukochana siostra Renata” i zaczął wpełzać do środka.
– Tak, to zrozumiałe, dziadziusiu, że jest ci ciężko, bo to dużo do przetworzenia jak na jeden raz – mówił w tym czasie Kostek – ale nie martw się, jeszcze wiele lat rozkładania przed tobą, szybko się przyzwyczaisz! Będziemy codziennie razem…
Ostatnie słowa Kosta wybrzmiały już przytłumione, bo Fryderyk zdążył zasunąć deskę ze sztuczną ziemią, a chwilę później zatrzasnął za sobą wieko trumny.
Najpierw krzyczał z bezradności. Potem macał swoje ciało i próbował wyczuwać puls, na marne oczywiście. Starał się oddychać, ale mu nie szło. Pociągał też nosem, jednak niczego nie poczuł – może i lepiej. A potem długo rozmyślał.
Zupełnie stracił rachubę czasu. Myślał zwłaszcza o biednej Kornelce, która zapamięta sobie dziadka jako takiego capa. Myślał o swojej rodzinie i o tym, że cieszy się, że już jej nie zobaczy. Nie zniósłby tej ich ulgi w oczach, że wreszcie się go pozbyli. Myślał o swoim życiu murarza i o setkach murów, jakie wykonał. Myślał też o swojej żonie, za którą tęsknił teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Jedno nie dawało mu spokoju. Jeśli to wszystko działo się naprawdę, dlaczego, będąc na tym cmentarzu, nigdy nie zauważył jakiegoś trupa? Przecież i on mógł wyjść na zewnątrz w każdej chwili, choćby i w samo południe. Odpowiedź przyszła chwilę później, gdy spróbował wydostać się za zewnątrz – deska-fuszerka nie dała się przesunąć, bo coś ją jakby blokowało. A zatem zamykali ich na noc, czy to grabarze, czy może któryś z trupów, Wiesiek choćby.
Głębokie zamyślenie, w które znów popadł i które całkiem mu odpowiadało, łącznie z ciszą i ciemnością, zostało jednak przerwane przez Kostka.
– Wstawaj, Fryderyku, dziś mamy piękną noc!
– Chcę zostać tutaj – warknął Fryderyk.
– Nie ma zamykania się w sobie! Każdy chce cię poznać. Pobawimy się w pochowanego i…
– Daj mi spokój!
– No dobrze, ale wrócę jutro. Pamiętaj, że jesteśmy tu jedną wielką, trupią ro…
Fryderyk zatrzasnął z hukiem wieko trumny. Poklął trochę pod nosem, zwymyślał głupie trupy od zimnych drani, a potem znów popadł w bardzo trupie głębokie zamyślenie, tracąc rachubę czasu; tylko to mu pozostawało. Co by było, gdyby, wspominanie żony, przewrażliwiona Weronika, wścibskość Renaty, co czeka Kornelkę w przyszłości… Mógłby tak tygodniami, miesiącami, latami…
Tyle że znów wybudziła go gęba Kostka nad sobą.
– Słyszałem, że na tym cmentarzu panuje martwica i że tylko pan Fryderyk może coś na to poradzić! – zawołał radośnie.
– Nie życzę sobie, żebyś mi tu wchodził.
– W końcu będziesz musiał wrócić do nieżywych, dziadziu.
– Won!
– Dobrze, a zatem do zobaczenia jutro!
Fryderyk znów klął i nadawał na trupy, a potem znów popadał w wielkie zamyślenie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość przeplatały się w jego głowie, dając mu nieskończone możliwości na przemyślenia. Oczywiście bez niewygodnych tematów.
I znów Kostek.
– Może i grunt to zdrowie, ale tu, na zewnątrz, czeka cię tyle ciekawych…
– Won!
I znów to samo. I kolejna noc. I jeszcze jedna. I wiele, wiele następnych nocy – zawsze to samo nawoływanie do wyjścia na zewnątrz.
Jeśli odcinanie się od ludzi czy trupów to stawianie murów, to Fryderyk kontynuował swój zawód po śmierci, murował bowiem całe noce.
Nie mógł znieść tego, że nie ma świętego spokoju, jednakże nie miał pojęcia, jak zablokować wejście od środka. Mógłby wyjść na zewnątrz i poszukać jakiegoś rydla, ale bał się, że nie znajdzie. I że wówczas trupy uznają, że jest dla niego nadzieja, skoro wyszedł choć na chwilę, i będą go potem nagabywać całymi nocami. Dasz palec, a zechcą całą rękę.
Znosił więc te pobudki. Aż do momentu, gdy przyszedł nocą grabarz, by zamontować mu kamienną płytę nagrobną. Wszystkie trupy zebrały się wokół, gdy grabarz, z klamerką na nosie, robił swoje. Ten to miał pracę.
– Proszę zrobić tak, bym mógł otwierać tę płytę tylko od środka – powiedział wówczas Fryderyk, który nawet teraz nie wyszedł z trumny. – Błagam – dodał z żałością.
Grabarz obdarzył go długim spojrzeniem, z lekkim obrzydzeniem i jednoceśnie lekkim zaciekawieniem, a potem zniknął za marmurową ścianą.
Kiedy Fryderyk usłyszał niedługo później poruszenie na górze i walenie w płytę, uśmiechnął się po raz pierwszy od przebudzenia. Finalny mur został zbudowany! Teraz mógł rozkładać się w spokoju.
Och, jak dobrze. Wreszcie sam.
Głębokie zamyślenie, w jakie zapadł chwilę później, trwało jakby w nieskończoność. Fryderyk wyobrażał sobie coraz to nowsze scenariusze życia, swoje, żony, Kornelki. Wspominał też Weronikę, choć tylko do dnia, gdy umarła jej matka. Potem i tak wszystko się zepsuło. O potem nie myślał wcale.
Nad cmentarzem dumał najmniej. Uznawał to po prostu za okres przejściowy. Być może nic z tego nie działo się naprawdę. A być może każdego czeka to po śmierci.
Nie wiedział, ile minęło czasu, ale czuł, że dużo, bo gdy usłyszał walenie w płytę nagrobną, nie mógł się nawet poruszyć, tak bardzo zesztywniał. Ktoś uderzał i uderzał, jakby świat się wokół walił. Potem przerwa – i znów. I znów. Dłuższa przerwa – i kolejny raz, jeszcze intensywniej. Słyszał przy tym jakieś krzyki, ale tak przytłumione, że nie był w stanie rozpoznać żadnego dźwięku czy intonacji. Cóż, to pewnie Kostek. Musi mieć poczucie niespełnionej misji, myślał pełen irytacji Fryderyk. Powali trochę i da spokój.
A jednak coś nie podobało mu się w tym łomotaniu. I choć nie wyszedł sprawdzić, co się dzieje, to gdy uderzanie ustało na dobre, poczuł się jeszcze gorzej.
W końcu uznał, że wyjdzie.
Jeśli były to żarty któregoś z trupów, obiecał sobie, że nogi takiemu z dupy powyrywa, być może dosłownie.
Otworzył wieko trumny, z trudem rozprostowując ręce, po czym wstał schylony i delikatnie spróbował podnieść płytę. Coś kliknęło, a po chwili poczuł lekki powiew powietrza na twarzy, całkiem zresztą przyjemny, do czego nie chciał się przyznać przed samym sobą.
Odchylił płytę i wyprostował się. Była noc. Już po chwili stał koło swojego grobu, patrząc wokół. Kolorowe światło ze zniczy i blask księżyca oświetlały trupy siedzące na swoich płytach i gawędzące ze sobą, poza tym nie działo się nic szczególnego. Fryderyk był pewien, że Kostek zjawi się przy nim po sekundzie, a jednak tak się nie stało. Czując coraz większą złość, ruszył między groby, mając zamiar go odnaleźć i nogi z dupy wyrwać, tak jak obiecał.
Zastał go kilka alejek wyżej, plewiącego rośliny na swoim grobie.
– Fryderyk. Miło cię znów widzieć – rzekł Kostek, tylko tak jakoś bez swojego typowego entuzjazmu.
– Dlaczego znów zaburzyłeś mój spokój? – wycharczał Fryderyk. – Żarty sobie ze mnie stroiłeś?
– To nie byłem ja.
– To kto? – warknął, aż mu kawałek skóry odpadł z twarzy.
Kostek wstał od grobu i ruchem głowy kazał mu iść za sobą. Szli więc w milczeniu z powrotem w okolice jego nagrobka, jednakże zeszli jeszcze cztery alejki niżej. Fryderyk czuł narastający niepokój. Omal nie wpadł na Kostka, gdy ten zatrzymał się gwałtownie. Przewodnik wskazał palcem na niewielki nagrobek.
Gdyby serce Fryderyka mogło stanąć ponownie, właśnie by się zatrzymało.
Ś.P. Kornelia Adamska, ur. 28.03.2017, zm. 13.07.2027. Śpij spokojnie, aniołku!
Fryderyk omal się nie przewrócił. Zgiął się wpół. Miała dziesięć lat. Dziesięć lat… Czegoś takiego jego scenariusze nigdy nie przewidziały. Czy umarła na białaczkę, czy na coś innego? Czy cierpiała? Czy… Czy…
– Gdzie ona jest? Muszę z nią porozmawiać… – wymamrotał z trudem.
Kostek popatrzył mu w oczy. Jego spojrzenie było pełne dystansu i niechęci.
– Wyszła poza cmentarz. Wiesiu przyniósł ją do trumny poprzedniej nocy. Nie żyje. Na dobre. Chciała się do ciebie dobić, no ale… Cóż. Przykro mi.
Nie.
Fryderyk rzucił się do jej grobu, próbując odsunąć płytę, ale ta nie chciała ruszyć. Zaczął nią szarpać, aż jeden znicz upadł i roztłukł się.
– To nic nie da. Zostaw to, Fryderyku.
On jednak nadal szarpał. Więcej trupów zebrało się obok. Ktoś zaczął go odciągać. Chciał się doczołgać do bramy i również zabić na dobre, ale nie miał siły.
– Przecież to się nie może dziać naprawdę! – wołał, wyrywając garściami trawę z ziemi. – Dlaczego ja, taki wstrętny człowiek, dożyłem starości, a ona… ona…
Wtedy mur puścił.
Zanosił się martwym płaczem przez następną godzinę, po raz pierwszy od śmierci żony.
Nienawidził się. Nienawidził faktu, że Kornelka nie żyje. Nienawidził tego, że do niej nie wyszedł. Nienawidził też każdego muru, który postawił, odkąd zmarła jego ukochana; każdego, nawet tego po śmierci.
Zamarzył o ceglanym domku od Weroniki. Od córki, która za wszelką cenę próbowała zwrócić na siebie jego uwagę.
Zamarzył o rozmowie z Renatą.
Zamarzył o laurce od Kornelki.
I znów zaczął zawodzić.
Kostek nie odstąpił go ani na chwilę. Ba, pozwolił mu płakać w swoją rozdartą, brudną koszulę. Pozostałe trupy też były obok.
Po raz pierwszy od śmierci żony Fryderyk czuł, że nie przeszkadza mu cudza obecność, nawet jeśli były to trupy. Lub wyimaginowane wytwory jego wyobraźni.
Potem czekał na Renatę i Weronikę, aż w końcu zgnił, nim się doczekał.
Ale zgnił w towarzystwie innych trupów. Zgnił, burząc wszelkie mury, jakie zdołał. Zgnił, a jednemu z trupów trwających przy nim zdało się nawet, że zauważył na jego szpetnej twarzy lekki, niewielki uśmiech.
Więcej opowiadań z czarnym humorem: [link widoczny dla zalogowanych]
|
|