|
ŚFiNiA ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 16:26, 12 Cze 2016 Temat postu: Pojęcie grzechu |
|
|
Termin "grzech" używany w religii, jest konceptem ciekawym, choć właściwie chyba nie wyjaśnionym. Katechizm katolicki standardowo opisuje go jak przekroczenie przykazań. Ale za chwilę w wielu przypadkach okaże się, że ta definicja nie wyczerpuje znaczenia owego pojęcia - bo jest mnóstwo sytuacji w życiu, w których pojawia się kwestia odpowiedzialności za jakieś zdarzenia, a niekoniecznie jest to zapisane w jakimś prawie, przykazaniach itp.
Do tego dochodzi swoista antyreklama dla pojęcia grzechu, jaką zrobiła współczesna laicka rzeczywistość - kojarzy się w dużym stopniu z etyką seksualną, ma podtekst świętoszkowatości, bigoterii, seksualnych dylematów i kompleksów. W ten sposób grzech został nawet w jakimś stopniu ośmieszony. Do tego dochodzi jeszcze kwestia kontekstu w jakim pojawia się grzech w nauczaniu katolickim - trochę na zasadzie wmuszania ludziom etyki chrześcijańskiej. A przecież nie wszyscy są chrześcijanami. Więc może wystarczy odrzucić religię, aby po prostu nie mieć grzechu?...
Ta ostatnia myśl jest, według mnie, dobrym punktem do postawienia kwestii grzechu w ogóle. Ale chciałbym postawić sprawę szerzej, jakoś tak ogólnofllozoficznie, oddalając się od - chyba nieco zdyskredytowanego - ujęcia w stylu katolickim, czy nawet ogólniej religijnym (bo w islamie, czy judaizmie mamy sytuację dość podobną), gdzie właściwie niejako "najważniejszym grzechem" jest cały zestaw przestąpień norm społecznych dotyczących chęci realizowania pragnień erotycznych.
Grzech jako przestąpienie przyjętej zasady
Według mnie takim ogólnym chyba ujęciem dla grzechu, jakoś tam niezależnym od religii, byłoby uznanie go jako przestąpienie zasady, którą SAMI sobie wyznaczyliśmy jako granicę dla naszej osobowości. W tym kontekście można "zgrzeszyć" jedząc o jedno ciastko za dużo - czyn ten nie jest co prawda zapisany w religijnych księgach, ale stanowi np. przestąpienie własnych zasad żywieniowych.
W tym sensie grzech "jest" - tzn. można go uznać za użyteczne pojęcie dla określania sytuacji, w których człowiek sam sobie stawia wymagania, potem próbuje ich dotrzymać, a nie zawsze mu się to udaje. Tak rozumiany termin "grzech" pewnie zaakceptowałby nawet ateista (co z resztą nieraz się pojawia w wypowiedziach w podobnym kontekście).
Ale tenże ateista pewnie za chwilę by powiedział coś w stylu: no dobra, ale takiemu grzechowi jest dość daleko do grzechu religijnego, w którym za określone czyny grozi np. wieczne potępienie w piekle. Tzn. jak zjemy jedno ciastko za dużo, to trochę nas pognębi własne poczucie porażki w kwestii przyjętych wewnętrznie zobowiązań, ale ostatecznie nie będzie z tego wielkiego problemu, jakoś się z tym problemem da żyć.
No cóż, przykład z ciastkiem był faktycznie trywialny. Ale już przykład w którym ateista przekracza jakąś własną poważniejszą w skutkach normę (samodzielnie, bez nacisku innych osób, przyjętą) mógłby zmienić kwalifikację. Oto np. ateista postanawia, że będzie chronił rodzinę, nie będzie przepijał pensji na tejże rodziny utrzymanie. Ale akurat okazał się za słaby - wziął pensję miesięczną, całą przepił, a na koniec pobił żonę i dzieci. Więc pieniądze poszły na wódę, a on ostatecznie zostaje ze świadomością jakim okazał się świnią i draniem. Tutaj termin "potępienie" wcale nie byłby taki nie na miejscu - nawet wobec ateisty.
Ja bym więc zdefiniował dość ogólnie grzech nie tyle jako działanie, czy brak działania, ale ogólnie postawę, którą umysł potępia, jako niezgodną z jego wartościami.
W tym sensie ktoś, kto mówi "ja nie mam grzechu, wszystko sobie wybaczę", w istocie komunikuje też następującą filozofię życiową: nie czuję się za nic odpowiedzialny, nie mam żadnego zestawu działań, postaw, których zamierzam bronić, a przynajmniej przestrzegać, które określałyby moją godność, znaczenie, wartość.
Ktoś, kto nie ma grzechu, bo wszystko jest w stanie sobie wybaczyć, w istocie odrzuca MECHANIZM BUDOWANIA ZNACZENIA SWOJEJ OSOBY, a przynajmniej znaczenia w tym sensie, że jego działania spełniają jakiś wzorzec, prawo, regułę, która jest trwała, której spełnienie jest jakby gwarantem siły, odporności, znaczenia danej osoby. Odrzucenie odpowiedzialności za czyny jest w istocie więc stwierdzeniem w rodzaju "nie oczekujcie ode mnie niczego, nie przypisujcie mi żadnej wartości, bo i ja sam żadnych wartości (czyli czegoś wartego bronienia) sobie nie przypisuję".
Mój znajomy ateista coś podobnego nieraz mi mówił: ja nie mam grzechu! - To co zrobiłem wynikało z moich genów, sytuacji, z przyczyn. Skoro z tego wszystkiego wynikało, to nie mogłem postąpić inaczej - więc dlaczego miałbym być za to jakoś odpowiedzialny?...
Tyle że przyjmując taką koncepcję, warto też przyjrzeć się konsekwencjom owego przyjęcia. Jeśli ja "za nic nie jestem odpowiedzialny", to znaczy, że W OGÓLE NIE JESTEM ODPOWIEDZIALNY, czyli w ogóle jestem tylko trybikiem w maszynie wszechświata, bez indywidualności i pełnoprawnej osobowości. Jestem NIKIM (w znaczeniu bycia kimś, jako osoba).
Czy na pewno taka wizja własnej osoby nam pasuje?...
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Piotr Rokubungi
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 31 Maj 2014
Posty: 6081
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Polska, Pomorze Zachodnie Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 20:49, 12 Cze 2016 Temat postu: |
|
|
Grzech, to niechęć do akceptacji Natury, a w szczególności własnej natury, jako m. in. jaźni.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 14:09, 17 Cze 2016 Temat postu: |
|
|
Piotr Rokubungi napisał: | Grzech, to niechęć do akceptacji Natury, a w szczególności własnej natury, jako m. in. jaźni. |
Przyznam, że na tym etapie nawet wolę się wstrzymać z jakimś odgórnym stwierdzaniem co grzechem jest, a co nie. Nie chcę moralizować, nie chcę nikomu narzucać, co powinien, a czego nie powinien. Zastanawiam się na ile w ogóle stwierdzenie "mam grzech" ma jakiś sens. Albo W JAKIEJ AKSJOMATYCE pojęcie grzechu ma sens.
Według mnie aksjomatyka - baza pojęciowa dla koncepcji grzechu jest ściśle związana z następującymi stwierdzeniami:
- istnieje odpowiedzialność. Formułując myśl bardziej "matematyczno - logicznie" można by tu wypowiedzieć:
Aksjomat odpowiedzialności
Istnieje takie niesprzeczne rozumowanie, które działania przypisywane jednostce (osobie) jest w stanie jednoznacznie zakwalifikować jako dobre, bądź złe w kontekście przyjętego systemu wartościowania. Dobre działania w tym kontekście budują wartość osoby, natomiast złe działania tę osobę degradują.
Tu od razu widać, że ów postulat odpowiedzialności nieco wisi w systemie pojęciowym. Brakuje postulatu o możliwości wartościowania czegokolwiek w ogóle. Tak więc chyba należałoby tutaj dodać nowy aksjomat:
Aksjomat wartościowania
Istnieje niesprzeczne rozumowanie, które osobie przypisuje wielkość nazywaną wartością. Wielkość ta jest (przynajmniej względnie) trwała, rozpoznawalna, co oznacza, że można ją przypisać osobie w sposób jednoznaczny.
Oczywiście wciąż nie ma tutaj odpowiedzi na pytania, które aż cisną się na usta:
- Skąd brać mechanizm wartościowania/jaki on jest?
- Jakie byty są osobami, czyli do jakich bytów w ogóle stosują się ww. postulaty?
- Na ile znane nam z religii (których religii) mechanizmy wartościowania są poprawne?
Ale chyba te postulaty na początek są niezbędne, aby w ogóle sprawę jakoś ugryźć.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 13:16, 16 Sty 2017 Temat postu: |
|
|
Dziś jakoś dotarło do mnie szczególnie wyraziście, że mam dość podstawowy problem z diagnozą, gdzie jest granica pomiędzy grzechem, a próbą, poszukiwaniem.
Ludzie robią złe rzeczy próbując po prostu żyć, osiągać jakieś tam cele, realizować swoje istnienie. Co bym nie zrobił, coś zawsze może pójść źle. Nawet to co zrobił Bóg zostało przez wielu źle wykorzystane. Posługując się koncepcjami chrześcijaństwa, ktoś tam prowadził wojny religijne, zabijał ludzi, palił księgi, które tylko w tym były gorsze od innych, że pewna grupa nie potrafił zawartych w nich treści zrozumieć.
Od kiedy kończy się poszukiwanie sensu, życie, a zaczyna grzech?
Katechizm Kościoła Katolickiego w swoim pierwotnym określeniu na grzech nie za wiele wyjaśnia, bo serwuje wiele dość ogólnikowych określeń. Nie jest to jakaś moja ostateczna krytyka owego dokumentu, bo może inaczej się po prostu nie da. Ale, tak czy siak, lądujemy w obszarze jakiejś dość niejasnej intuicji i brak jest jednoznacznych rozstrzygnięć, a w szczególności tej kwestii jak odróżnić poszukiwania życiowe od grzechu.
Przypowieść o talentach, która mocno swoim przesłaniem komplikuje prostą wizję grzechu, sugeruje, że sam (zbytni) strach przed grzechem może stać się grzechem innego rodzaju - grzechem zaniechania. Bo gdybyśmy tak próbowali się ograniczać w działaniach życiowych wyłącznie do sytuacji jasnych, nie mających konfliktów rozpoznania dobra i zła, to niewiele byśmy zdziałali. Czego by się tu w życiu nie dotknąć, prędzej czy później, powstanie tu problem - czy NIE POWINNO SIĘ TEGO ROBIĆ INACZEJ? Zawsze jest choćby to proste pytanie: czy nie marnujemy swojego czasu, robiąc to właśnie na co się zdecydowaliśmy?
Co byśmy w życiu nie przedsięwzięli, grozi nam popełnienie grzechu. Zaś granica pomiędzy grzechem, a zwykłym szukaniem swojej ścieżki w życiu jest mało wyrazista. Nie dziwię się więc nieraz ateistom, że postawieni w sytuacji, gdy jakiś kościół straszy ich wizją kar za coś, co robią, nie znając miary, którą do swoich wyborów powinni przyłożyć, odrzucają religię w całości. Bo aż się prosi powiedzieć: albo wiecie, o czym mówicie, a wtedy spróbujcie wyrazić jasno, o co chodzi, albo się zamknijcie i nie zawracajcie nam głowy przekazem, którego sami nie jesteście w stanie zrozumieć i podać w jasnej postaci.
Jak ostatni wyczytałem: Według hebrajskiego i greckiego tekstu Biblii "grzech" dosłownie oznacza chybienie celu.
W sumie chybiać celów życiowych zdarza nam się często. Nieraz chybiamy, bo po prostu nie jest nam dane czegoś osiągnąć - dziewczyna, o którą się staramy przeznaczona została komuś innemu, stanowisko w pracy przejdzie nam koło nosa. Przecież nie my tu jesteśmy winni.
Może byłby sens nie łączyć na sztywno grzechu i winy?
Czy może być grzech bez winy, a wina bez grzechu?...
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pon 13:26, 16 Sty 2017, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 12:07, 18 Paź 2017 Temat postu: |
|
|
Grzech jest formą samooszukiwania się przez umysł i nierozpoznania istoty spraw
Pojęcie grzechu sensownie można związać z nieprawidłowym rozpoznaniem własnych celów i pragnień. Weźmy grzech chciwości - oto ktoś pieniądze stawia ponad inne wartości, nie dba o relacje z bliskimi, czy dalszymi ludźmi, nie rozwija się na wielu polach, bo większość czasu poświęca na zdobycie czegoś, co już i tak posiada w ilości, której zwykle nawet nie umiałby dobrze spożytkować. W umyśle takiego człowieka wielki obszar zajęła UŁUDA, polegająca na podpięciu pod pieniądz pozytywnych emocji, nadziei, podrzędnych celów. Chciwcowi zdaje się, że jak zdobędzie jeszcze więcej pieniędzy, to będzie jeszcze lepiej, a potem jeszcze...
W pewnym sensie to się nawet sprawdza, bo umysł zaczyna wzmacniać to sprzężenie zwrotne - mam więcej pieniędzy, czego chciałem, więc jest dobrze, zdobędę jeszcze więcej, będzie jeszcze lepiej itd. Problem w tym, że REALNIE I TRZEŹWO PATRZĄC NA SPRAWĘ chciwiec jest człowiekiem małego kalibru - z ograniczonym umysłem, odczuwaniem, możliwościami rozpoznawania. On nie jest w stanie odczuwać pełni kontaktu z ludźmi, z przyrodą, światem myśli - bo cały czas większość mocy zajmuje procesowanie tej prostej w sumie myśli "więcej mieć, jak tutaj więcej mieć pieniędzy?". Chciwiec ostatecznie zwykle zyskuje pieniądze, nie rozumiejąc jak wiele stracił. A stracił właśnie przez to, że przekierował się na tej jeden cel. Ostatecznie jest człowiekiem małym, upośledzonym.
Człowiek idealny
Człowiek idealny, to ktoś ŻYJĄCY PEŁNIĄ MOŻLIWOŚCI. W idealnym stanie umysłu:
- jesteśmy w stanie odczuwać piękno całą mocą swojego umysłu, posiadamy WRAŻLIWOŚĆ, która powoduje, że radość płynie przez nas szerokim strumieniem
- jesteśmy w stanie TWORZYĆ rzeczy piękne i satysfakcjonujące, wiedząc iż są to rzeczy wartościowe
- jesteśmy w stanie WSPÓŁUCZESTNICZYĆ we wszystkim co piękne i wartościowe realizują inne istoty myślące
Chciwiec, skupiony na iluzji wartości większej cyferki na koncie, nie inwestuje we wrażliwość, twórczość, w relacje z innymi, bo to by mu przeszkadzało w osiąganiu celu, na którym się zafiksował. Więc pozostaje w swojej mentalnej skorupie, niezdolny do szerszej interakcji, nie osiągający wartości, które są trwalsze, piękniejsze, dające ostatecznie więcej satysfakcji, niż myślenie o tym, jak to się ma więcej pieniędzy, niż inni ludzie.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 12:10, 18 Paź 2017 Temat postu: |
|
|
Ten tekst przeniosłem z osobnego wątku mojego bloga "Grzech, a podmiotowość". Staram się scalać pewne wątki, aby było mniej bałaganu na blogu i jakoś odchudzać jego menu.
Michał Dyszyński napisał: | W tym temacie właściwie należałoby chyba zadać sobie pytanie o definicję grzechu. Czym jest grzech?
Weźmy sformułowanie katechizmowe:
KKK 1849 Grzech jest wykroczeniem przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu; jest brakiem prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr. Rani on naturę człowieka i godzi w ludzką solidarność. Został określony jako "słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu" (Św. Augustyn, Contra Faustum manichaeum, 22: PL 42, 418; św. Tomasz z Akwinu, Summa theologiae, I-II, 71, 6).
Dalej w tych źródłach, do jakich dotarłem jest nieco opisów na temat grzechu. W jakimś sensie chyba słusznych, ale też i wciąż nie wystarczająco uderzających w kwestie, jakie dla mnie są ciekawe. Tzn. stwierdzenie św. Augustyna "słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu" oczywiście złe nie jest, ale np. brakuje tu teraz dalej określenia o jakie "wieczne prawa" może tu chodzić. Do tego takie sformułowanie nie daje możliwości odpowiedzenia na wiele pytań - np.: dlaczego grzech miałby trwać względem człowieka, a nie np. rozpływać w zapomnieniu?
Tu warto, trochę nieco z boku, zauważyć, że koncept grzechu, także z innych powodów, jest dość kontrowersyjny. W szczególności został dość myślowo i emocjonalnie mocno "zabrudzony" wpływem moralności seksualnej, czy walką o posłuszeństwo w ramach hierarchii kościołów różnych. Gdy kobieta powie "zgrzeszyłam z mężczyzną", to wszyscy wiedzą o co chodzi, jest przysłowie "lepiej grzeszyć, a potem żałować, niż później żałować, że się nie grzeszyło". To przypisanie grzechu do rzeczy przyjemnych, właściwie w życiu najbardziej fascynujących, pożądanych, powoduje iż łatwo jest wrzucić koncepcję grzechu w szufladkę różnych mechanizmów dyscyplinowania niepokornych. Wywołuje też jakby uśmieszek politowania - acha, znowu chodzi te dziewice, prawiczków i bigoterię... W kwestiach społecznych z kolei łatwo jest uznać, że oto pewnie jakiś kościół za pomocą wytykanie grzechów po prostu zapewnia sobie władzę nad owieczkami. A to tylko ten Kościół robi się nagle potrzebny, aby nam owe grzechy usuwać...
W tym kontekście więc pewnie pojawi się sugestia, że może w ogóle żadnych grzechów nie ma, że wybieramy coś w życiu, czasem lepiej, czasem gorzej, ale nie ma co tutaj dokładać jakichś grzechowych konotacji, bo to służy wyłącznie jakiejś archaicznej koncepcji związanej z dyscyplinowaniem wiernych przez władze religijne. Może więc to jest po prostu zbędne?...
Może?... Na tym etapie nie chcę tego przesądzać. Na początek warto byłoby po prostu jakoś ten grzech zdefiniować, abyśmy w ogóle wiedzieli o czym mowa (bo np. owa katechizmowa definicja, choć jakoś pewnie słuszna, jest też jakoś "rozlazła", nie odwołująca się do konkretów, tylko do pojęć samych w sobie niejasnych). Tymczasem tutaj chciałbym zmierzać w stronę ujęcia bardziej kognitywistycznego - niezależnego od konkretnej moralności, religii, poziomu rozwoju społecznego.
Na początku z grubsza określę trzy podstawowe elementy pojęcia grzechu:
- powiązanie z wolnym wyborem. Grzech wynika z przyjęcia za prawdziwą koncepcję wolnej woli. W ramach wolnej woli uznajemy, że pewne działania (akty wyboru) dadzą się zasadnie przypisać do jednostki wybierającej (osoby), a nie są tylko zewnętrznie zdeterminowane
- trwałość skutków grzechu. Aspektem niezbywalnych grzechu jest przekonanie, że mimo iż materialne efekty działań ulegają zatarciu, to w wyniku jakichś mechanizmów (warto się zastanowić jakie one są) grzech nie rozpływa się w niebyt.
- jest związany z wartościowaniem w kontekście koncepcji dobra i zła.
Tak zdefiniowane elementy można by uznać za POSTULATY koncepcji grzechu - trochę na podobnej zasadzie, jak np. definiowane są byty (np. prawdopodobieństwo) w matematyce. Dzięki ogólności sformułowania będzie można posadowić koncepcję grzechu w bardzo różnych sytuacjach - np. dałoby się skonstruować grzech dla jakichś zaawansowanych botów, działających w rzeczywistości wirtualnej.
Warto trochę skomentować tak przedstawione postulaty, uzasadnić je w dodatkowym opisie.
W religijnych odniesieniach typowy jest problem pozbywania się grzechów przez osobę, do których były one przypisane. Dlaczego w ogóle miałby być z tym problem - nie dałoby się ich po prostu zlekceważyć, zapomnieć?...
Tym pytaniem dotykamy najbardziej chyba kluczowego pytania o to, czym jest świadomość, człowieczeństwo, a nawet po prostu ISTNIENIE.
Zacznijmy od tego ostatniego pojęcia. Postawmy sobie pytanie: co to znaczy, że istniejemy?
Ano chyba nie jest to nic innego, tylko stwierdzanie pewnej TRWAŁOŚCI jakiejś grupy aspektów związanych z JA. Można by wręcz ustalić zależność w postaci pewnej ciągłości - tym bardziej istnieję, im bardziej trwałe (i w im większej ilości) są związane ze mną aspekty. Jeśli coś się rozmywa, rozpada w chwilę po pojawieniu się/rozpoznaniu przez kogoś, to znaczy, że to było tylko fluktuacją, a nawet tylko złudzeniem, może tego wcale nie było.
Świadomość egzystuje - objawia się w postaci aktów wyboru. Coś nie wybierającego nie jest świadomością, nie jest odrębną jednostką, którą się wyróżnia istotnie z tła, bo jest elementem nierozerwalnym ciągu całości. Zatem wyróżnienie z całości tego czegoś byłoby czysto uznaniowe, nie oparte o twarde kryterium. Świadomość istnieje, tylko wtedy, gdy jakiś aspekt owych wyborów będzie trwały, właśnie nie rozpływający się, nie zapominany. Zapomnienie historii wyborów, oznaczałoby jakieś dziwne zapominanie - zaprzeczanie wobec samego JA.
I w zasadzie można by uznać, że świadomość o tym wie - świadomość zaistniewa w ciągu swoich aktów wyboru, nie wybierając zanika, staje się niczym.
Problem jest w tym, czy dokonywane wybory są PRAWDZIWE?
Ktoś powie, że to głupie pytanie: wybory, to wybory, są prawdziwe, bo się dokonały. Ale mi chodzi o to, czy na pewno wybory są jednoznacznie powiązane z JA? Jeśli wybór (tutaj precyzyjniej należałoby powiedzieć KANDYDAT NA PRAWDZIWY WYBÓR, bo jeszcze nie wiemy na pewno, czy ów wybór ostanie się jako prawdziwy) dokonany został bez odbicia się w nim JA, to można powiedzieć, że został on wymuszony, zdeterminowany warunkami zewnętrznymi. Czyli, że to nie był prawdziwy wybór danej osoby.
Kiedy wybór będzie prawdziwym wyborem osoby?
- Wybór względem danej osoby jest prawdziwy, jeśli DA SIĘ UZASADNIĆ JAKO ŚCIŚLE i chyba jakoś unikalnie ZWIĄZANY Z NATURĄ TEJ OSOBY. W mojej koncepcji grzech jest właśnie takim pseudowyborem - czyli decyzją, która nie odzwierciedliła prawdziwej natury JA, lecz poprzestała na podporządkowaniu się absolutnym tego co zewnętrzne wobec owego JA, przy jednoczesnej SPRZECZNOŚCI Z NATURĄ JA. Czyli grzech, w tym najbardziej pierwotnym rozumieniu, byłby po prostu sprzecznością z samym sobą, a przez to byłby zaprzeczeniem samemu sobie. Przy czym chodzi o zaprzeczenie nie chwilowym zachciankom, pragnieniom wmuszonym nam przez geny i świat, a o zaprzeczenie SWOJEJ PRAWDZIWEJ NATURZE.
Podsumowując: koncepcja grzechu jest wg mnie ściśle związana z zaprzeczeniem samemu sobie w najgłębszych aspektach istnienia. Ktoś grzeszący, gdyby opadły mu łuski z oczu, gdyby nagle zyskał pełnię rozumu i wiedzy na temat sytuacji, w której grzeszył, uznałby iż postąpił wbrew sobie, zaprzeczył samemu sobie. Dlatego walka z grzechem to nic innego, tylko ĆWICZENIE SIĘ W ROZPOZNAWANIU TEGO CO ZGODNE Z JA, A CO Z NIM NIEZGODNE.
A gdzie w owej układnce jest Bóg?
- Bo jak do tej pory w ogóle nie było mowy o Bogu, a przecież pojęcie grzechu zwykle odnosimy do Boga, mówi się o grzechu przeciwko Bogu?...
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Dojdziemy i do grzechu wobec Boga...
W najprostszej (idealnej) sytuacji byłoby tak, że wybierające JA uznaje wszystkie swoje wybory za zgodne z nim. Problemem jest jednak to, że tak się nie staje. JA NIE POTRAFI SIĘ SAMO OCENIĆ! Tym samym nie potrafi udowodnić (samemu sobie) swojej wartości, trwałości, znaczenia. Ale ZASADĄ OGÓLNĄ JEST, ŻE OCENA PRZYCHODZI Z ZEWNĄTRZ. W przygodach barona Münchausena bohater jest w stanie wydobyć się z bagna ciągnąc się rękami za włosy. Tak jest w bajce, humoresce. Ale w rzeczywistości to tak nie działa - punkt podparcia (jak u Archimedesa) musi być osobny, na zewnątrz. Podobnie ocena JA nie jest kwestią wewnętrzną, lecz przychodzi z zewnątrz. Wewnętrznie każde kryterium można przyjąć, ale za chwilę można je będzie anulować. Tu nic nie jest trwałe, bo wewnętrznie każdy ma zbyt wielką moc dokonywania zmian. Prawdziwe kryterium jest z zewnątrz - nie ma na to rady.
Teraz w poszukiwaniu zewnętrznego kryterium można oczywiście przelecieć wszystkie możliwe idee, koncepty, zasady. A na koniec i tak wyjdzie, że ponieważ dla umysłu nie ma nic wyższego niż umysł, to ostatecznym kryterium i tak będzie KTOŚ, jakiś podobny umysł. Tylko jaki umysł?
Najlepszy byłby tu umysł...
najlepszy. Takim konceptem najlepszego umysłu jest właśnie Bóg.
Dlatego praktycznie jedynym sposobem na skuteczne wyrwanie umysłu z braku kryterium, a przez to braku możliwości dowiedzenia własnej wartości/istnienia/sensu jest oddanie tego zadania Bogu. Wtedy również i grzech, który wyjściowo był w gestii wyłącznie JA, zostanie scedowany na Boga. I innej drogi nie ma.
Warto tu jednak podkreślić jeszcze raz jedną rzecz: scedowanie oceny JA na Boga jest dobrowolne! Można z niego zrezygnować. Wtedy każdy wybór, a więc potencjalnie grzech "wróci" do tego, który go dokonał w postaci pytania o zgodność z własną naturą. Wbrew pozorom, to nie jest wcale fajne rozwiązanie... |
Co jakiś czas rozmawiam z pewnym znajomym ateistą, który tłumaczy mi, że on nie ma grzechu. W ogóle nie ma grzechów. Bo jeśli ktoś coś zrobił, to zapewne miał do tego (wystarczające) powody. Bandyta, który zabił staruszkę, aby zdobyć jej ostatnie 50 zł z emerytury i kupić sobie alkohol, zapewne był tak w swoim odczuwaniu dobra ograniczony, że musiał (?!) zabić. Mój ateista nazywa to PRAWEM WYSTARCZAJĄCEJ PRZYCZYNY. Prawo to z grubsza opisuje się frazą: jeśli coś się zdarzyło, to oznacza, że były wystarczające przyczyny, aby tak się stało i inaczej stać się nie mogło.
W takim ujęciu nie ma grzechu, bo nie ma wyboru, bo wszystko się dzieje dlatego, ze musi. Sprawa wygląda na zamkniętą. Ale...
... ale dla mnie zamkniętą nie jest.
Bo pierwszym pytaniem jest: czy prawo wystarczającej przyczyny da się jakoś dowieść?
- Ja nie znam takiego dowodu. Jeśli zaś dowodu nie ma, to owo prawo jest co najwyżej zewnętrznie narzuconym paradygmatem, aksjomatem przyjętym "na wiarę". Można więc uwierzyć, że owo prawo nie obowiązuje. Co by to oznaczało?
Zaprzeczenie prawu wystarczającej przyczyny buduje zupełnie nowe podejście do kwestii wyborów (etycznych). Dopiero teraz, czyli gdy nie jest określone (deterministycznie?...), że coś musi się wydarzyć, mamy do czynienia z poprawnym pojęciem wyboru. Wybór bowiem musi być przynajmniej z dwóch opcji.
W tej to konfiguracji zdarzenia (wszech)świata rozpadają się na dwie rozłączne grupy:
- zdarzenia ściśle konieczne (bez wyboru)
- zdarzenia, w których był (wolny) wybór.
Zdarzenia ściśle konieczne można powiązać ciąg deterministyczny, w którym znając stan początkowy, można przewidzieć dowolny przyszły stan układu. W przypadku zdarzeń wynikających z wyboru, takie przewidywanie może (choć nie musi) zawieść. W tym ostatnim przypadku pojawia się (dopiero tutaj!) aspekt PODMIOTOWOŚCI, związany z owym wyborem.
Podmiot, to nic innego, tylko ten niezbędny element w wyborze, który czyni ów wybór wolnym, nieprzewidywalnym, a jednocześnie rozpoznawalnie powiązanym z WYBIERAJĄCYM.
W przypadku zdarzeń ciągu deterministycznego, podział elementów występujących w ciągu nie jest w żaden sposób wyróżniony. Także podział na przyczynę i skutek jest o tyle umowny, że można dowolnie grupować zdarzenia wywołujące zdarzenie (wtedy mamy wspólną przyczynę), jak też traktować je osobno (wtedy przyczyną jest osobne zdarzenie w ciągu). I nie ma żadnego silnego powodu, aby te przyczyny w postaci połączonej miały lepiej wyjaśniać ciąg, niż w postaci rozłożonej. Właściwie to mamy tutaj po prostu ciąg jako całość, a wyróżnianie przyczyn i skutków jest sprawą czysto umowną.
W przypadku gdy mamy wybór, powiązany z rozpoznawalnym podmiotem, możemy mówić o ODPOWIEDZIALNOŚCI. Bo przyczyna da się jakoś przypisać do jednostki. I tylko w takich przypadku. Choć nie jest to jeszcze warunek wystarczający.
Wróćmy do grzechu. Jeśli ktoś podejmuje decyzję o jakimś działaniu, a za chwilę mówi, że po prostu innej decyzji nie mógł podjąć, to tym samym ogłasza, że NIE UWAŻA SIĘ ZA PODMIOT W DANEJ SPRAWIE. Jeśli ktoś nigdy w ciągu swojego życia nie zaprzeczył prawu wystarczającej przyczyny, to nigdy nie był podmiotem. Z punktu widzenia ciągu zdarzeń świata był elementem ciągu zdarzeń, nie wyróżniając swojego jestestwa. Był nikim. Bo KTOŚ, to jednostka, która MOŻE (!) postąpić dobrze, albo źle, ma REALNY WYBÓR.
W prawie mamy podobną sytuację - nawet straszny czyn (np. morderstwo) nie jest traktowany jako wina, jeśli osoba go dokonująca nie było w stanie ocenić skutków swojego działania. Była niepoczytalna. Osoba, która uważa, że wszystko się dzieje z wystarczającej przyczyny, zrównuje się tutaj jednostką niepoczytalną - bo uznaje, że nie wystąpił stan w którym jej OCENA SYTUACJI była kluczowym elementem wyboru.
Bez (możliwości) grzechu (winy) nie ma zatem podmiotowości. Nie ma też zasługi. Nie ma również WARTOŚCI (osobowej).
W tym kontekście osoba, która w pewnym momencie uznaje swoją winę, przyznaje się do grzechu, może być traktowana jako ktoś, kto DOZNAŁ PRZEBUDZENIA SWOJEJ PODMIOTOWOŚCI. Jeśli zaś cały czas dana osoba tłumaczy się, że coś "musiała", to w danym aspekcie przyznaje się do bycia jedynie pionkiem na szachownicy świata - pionkiem przesuwanym przez nieznane siły.
W szczególności, gdyby spojrzeć na sprawę z punktu widzenia chrześcijaństwa, gdzie mamy pochwałę "grzesznika czyniącego pokutę", wyjaśnia się, że taka pokuta to ŚWIĘTO PODMIOTOWOŚCI danej osoby, to odkrycie tej osoby, że jest kimś więcej, niż bezwolną kukłą. To właśnie jest przebłysk "Królestwa Bożego" w człowieku.
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Śro 12:12, 18 Paź 2017, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Piotr Rokubungi
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 31 Maj 2014
Posty: 6081
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Polska, Pomorze Zachodnie Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 21:54, 19 Paź 2017 Temat postu: |
|
|
Michał Dyszyński napisał: | Piotr Rokubungi napisał: | Grzech, to niechęć do akceptacji Natury, a w szczególności własnej natury, jako m. in. jaźni. |
Przyznam, że na tym etapie nawet wolę się wstrzymać z jakimś odgórnym stwierdzaniem co grzechem jest, a co nie. Nie chcę moralizować, nie chcę nikomu narzucać, co powinien, a czego nie powinien. Zastanawiam się na ile w ogóle stwierdzenie "mam grzech" ma jakiś sens. Albo W JAKIEJ AKSJOMATYCE pojęcie grzechu ma sens.
Według mnie aksjomatyka - baza pojęciowa dla koncepcji grzechu jest ściśle związana z następującymi stwierdzeniami:
- istnieje odpowiedzialność. Formułując myśl bardziej "matematyczno - logicznie" można by tu wypowiedzieć:
Aksjomat odpowiedzialności
Istnieje takie niesprzeczne rozumowanie, które działania przypisywane jednostce (osobie) jest w stanie jednoznacznie zakwalifikować jako dobre, bądź złe w kontekście przyjętego systemu wartościowania. Dobre działania w tym kontekście budują wartość osoby, natomiast złe działania tę osobę degradują.
Tu od razu widać, że ów postulat odpowiedzialności nieco wisi w systemie pojęciowym. Brakuje postulatu o możliwości wartościowania czegokolwiek w ogóle. Tak więc chyba należałoby tutaj dodać nowy aksjomat:
Aksjomat wartościowania
Istnieje niesprzeczne rozumowanie, które osobie przypisuje wielkość nazywaną wartością. Wielkość ta jest (przynajmniej względnie) trwała, rozpoznawalna, co oznacza, że można ją przypisać osobie w sposób jednoznaczny.
Oczywiście wciąż nie ma tutaj odpowiedzi na pytania, które aż cisną się na usta:
- Skąd brać mechanizm wartościowania/jaki on jest?
- Jakie byty są osobami, czyli do jakich bytów w ogóle stosują się ww. postulaty?
- Na ile znane nam z religii (których religii) mechanizmy wartościowania są poprawne?
Ale chyba te postulaty na początek są niezbędne, aby w ogóle sprawę jakoś ugryźć. | No, tak- jesteś na tyle ułomny intelektualnie, że odpowiedzi na te pytania podstawowe masz "przed nosem", a konkretnie są one zawarte w tym zdaniu, które uprzednio napisałem, a ty tu zacytowałeś, lecz nie rozumiesz tego. I dalej będziecie bełkotać, bo przecież "nie pytaj o bełkotu logikę- jest celem samym w sobie"...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 15:58, 28 Sty 2018 Temat postu: |
|
|
Pytanie o trwałość/nośnik grzechu
W religii katolickiej, czy ogólnie w chrześcijaństwie mówi się, że poprzez swoją mękę i śmierć Jezus zmazał ludzkie grzechy.
Rozważmy tę koncepcję ogólniej (niekoniecznie trzymając się teraz ściśle teologii chrześcijańskiej, czy katolickiej). Przyjmijmy (roboczo), że grzech/wina jest czymś co trzeba "zmazywać".
Pierwsze pytanie, jakie się tu nasuwa brzmi: to na czym ów grzech się "rozlał", zapisał?
Grzech nie jest w próżnie, jeśli ma jakąś formę trwałości (a musi mieć, jeśli się da go zmazać), to coś tę trwałość zapewnia. Co ją zapewnia, powodując, iż nie stosuje się do naszych wyborów zasada "było, minęło..."?
Tradycja wskazuje jako nośnik grzechu następujące byty:
- grzech w pamięci Boga. Wedle tej opcji grzech jest trwały, bo Bóg, obrażony przez nasze winy, wciąż owe winy pamięta, obarczając nas swoim gniewem.
- grzech w człowieku (w SUMIENIU) - człowiek sam się zadręcza winą, co może być niezależne od oceny tego człowieka przez innych ludzi (nawet tych zainteresowanych) czy też Boga.
- grzech w trwających w świecie konsekwencjach wyborów, w cierpieniu innych ludzi, w braku przebaczenia z ich strony.
Wszystko?....
Dodałbym jeszcze jedną opcję - może nawet jakoś częściowo zawartą w pozostałych, ale też jakoś różną
- grzech wobec samej PRAWDY o rzeczy. Tutaj owa prawda byłaby rozumiana dość nieosobowo, jako jakiś taki zapis, dowód zdarzenia - jak rejestracja na taśmie filmowej - jest tam, załóżmy ze niezmazywalna.
Tutaj pytam - nie chcę stawiać tu kropek nad "i", zatwierdzać, który grzech "istnieje", a który np. jest ułudą, czy go jakoś tam nie ma. Każdy z tych nośników grzechu da się pomyśleć jako coś, co ów grzech zawiera, utrwala. Bo chyba właśnie tym niezbywalnym elementem grzechu jest trwałość, to iż zły wybór świadomości "jakoś zostaje", stanowiąc dalej problem dla tejże świadomości.
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Nie 16:01, 28 Sty 2018, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 17:54, 04 Lut 2018 Temat postu: |
|
|
Pojęcie grzechu ma swój aspekt, o którym prawie się nie wspomina. Tymczasem dla zrozumienia świadomości jest to aspekt niezbywalny, może wręcz kluczowy. Sprawa zaś jest trudna, pewnie nawet będzie niezrozumiała dla tradycyjnie myślących ludzi religii.
Przejdźmy jednak do tezy, którą chcę tu podać: Grzech nie jest wyłącznie problemem grzesznika. Czasem wręcz ważniejszy w tym całym grzesznym układzie jest nie sam grzesznik, a otaczający go ludzie.
Pewnie niejeden raz wierząca osoba zastanawiała się nad tym: dlaczego stało się tak absurdalne zło - np. jakiś nastolatek, tak w ogóle ani specjalnie dobry, ani zły, upił się, odbiło mu i zrobił coś naprawdę złego - może stał się przyczyną czyjejś śmierci, kalectwa (np. pijany wsiadł do samochodu, wioząc kogoś spowodował śmiertelny wypadek).
Patrzymy na to z zewnątrz i widzimy dramat wielu osób - nastolatek żałuje, wciąż powtarza "nie chciałem, głupi byłem", gdzieś obok jest poszkodowana rodzina, mnóstwo cierpiących osób. Wina w tym wszystkim zdaje się być dość oczywista - młody człowiek, niedojrzały, jeszcze głupi zrobił coś źle. Innym razem nic by z tego nie było, ale okoliczności tak się ułożyły, że jest ludzki dramat. Właściwie ten dramat jest niejako większy, niż wina. Każdemu się zdarza jakaś chwila głupoty, każdy co jakiś czas daje się wmanewrować w sytuację, w której - gdyby tylko coś źle zagrało - będzie nieszczęście. Rozumiemy ludzi, którym puściły nerwy, którzy czegoś tam nie dopilnowali, może pod wpływem jakichś środków farmakologicznych, może nawet choroby, słabości. Ten świat wymusza na nas sytuacje, w których czujemy, ze nie podołamy. Ale jest obowiązek coś zrobić, jest nacisk społeczny, oczekiwania innych, więc porywamy się na coś, o czym z góry wiemy, że pewnie się nie uda. I nie udaje się, a potem są z tego większe konsekwencje.
Grzech się rozlewa na życie wielu ludzi.
Pijany kierowca, powodujący wypadek, nie będzie w stanie wziąć na swoje barki zadośćuczynienia, ani nawet winy za to co się zdarzyło z jego głupoty. Inni niosą konsekwencje grzechów.
Wierzący się zastanawiają: dlaczego Bóg tak to robi?... Dlaczego ktoś cierpi z powodu głupoty kogoś innego?... Gdzie tu sprawiedliwość?...
Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi. Właściwie to chyba nawet jest ono źle postawione. Życie wcale nie służy temu, aby realizować jakąś odpłatę, aby wyrównywać winy i zasługi. Jednym przez całe życie wszystko się świetnie układa, mają szczęśliwe, poukładane związki z ludźmi, los oszczędza im dramatów. Lecz inni wciąż z czymś się w życiu zmagają, często biorą na swoje barki konsekwencje cudzych błędów.
Jaki w tym sens?...
Ten sens jest, ale zupełnie inny, niż byśmy się spodziewali, uczeni schematami tradycyjnego, jednak w jakimś stopniu naiwnego teizmu. Religie postulują sprawiedliwość, która w końcu jest od wszechmocnego Boga, więc niejako powinna byc zrealizowana. A tu owej sprawiedliwości w świecie nie widać. Tutaj tradycyjna, naiwna religia nabiera wody w usta, nie wyjaśnia niczego, zasłaniając się "tajemnicą", albo inną formą wykrętu. Tradycyjna religia nie chce się przyznać do naiwności schematu, który proponuje - tej sprawiedliwości, która niby "jest", choć w istocie jej nie ma. A ta tradycyjna religia nie ma nic do zaoferowania, w kwestii wyjaśnienia sensownego tego dylematu.
Wyjaśnienie jest, a nawet niezbyt skomplikowane. Trzeba zaakceptować ten fakt, że życie jest testem. Zostajemy postawieni w obliczu trudnych, może wręcz nierozwiązywalnych sytuacji - bo O TO WŁAŚNIE CHODZI. Abyśmy się okazali, jacy jesteśmy w obliczu tego, że sytuacja jest zła, my...
... po jakiej stronie się opowiemy?
- Niektórzy powiedzą: to nie moja sprawa, ktoś inny zawinił, odczepcie się ode mnie!
Inni jednak zareagują chęcią pomocy, próbami naprawienia szkód. To trochę tak, jak z klęską żywiołową - komuś wichura zniszczyła dom. jeśli to jest bezosobowa wichura, to łatwiej jest nam zrozumieć, że trzeba pomóc. Sąsiedzi się skrzykują, naprawiają, może odbudowują ten dom, pomagają przetrwać czas bezdomności. Bo tamci przecież nie są winni tego, co się stało.
A jakby byli winni?
- Tutaj sprawa się komplikuje, bo jak ktoś jest winny, to może powinien odpokutować, niech ma to bagno, które sobie (i innym) zgotował, niech się z nim boryka...
Ale ów winowajca okazuje się być za słaby, niedojrzały - nie jest w stanie ani zrozumieć swojej winy (wciąż ucieka w neurotyczne zaprzeczanie ewidentnym faktom), ani specjalnie się nie pali do naprawy szkód. Więc może, nawet jeśli jest winowajca, to i tak trzeba pomóc?...
Jest tu obraz Jezusa - kogoś nie mającego winy, jednak biorącego na swoje barki cudze winy. Tak na zdrowy rozsądek to jest wręcz niesprawiedliwe, aby ktoś cierpiał niewinnie z cudzego powodu. Niech ten co zawinił cierpi, a nie ktoś dobry, ktoś kto nie odpowiada za zło - tak nam "logika" podpowiada.
Ale jednak świat doskonałej odpłaty, świat w którym każdy dostaje "to co mu się należy" jest światem nieludzkim, jakoś mechanicznym, pozbawionym daru łaski, poświęcenia, aktów miłości, zaangażowania. W tym świecie takiej zadeklarowanej, automatycznej weryfikowalności duchowość staje się zbędna, niejako umiera.
Więc ci, co to zrozumieją, co prawda z bólem, także z rozdarciem wewnętrznym, co jakimś takim krzyczącym w środku "nie tego chcę, nie tak powinno być!", ostatecznie wezmą także ten cudzy krzyż na swoje barki. Nie powiedzą "to niesprawiedliwe, więc się wycofuję", ale OKAŻĄ SWĄ MOC I WOLĘ DOKŁADAJĄC WŁASNE DOBRO DO SYSTEMU. Bo systemie działającym według reguł, czyli według sprawiedliwości, według prawa odpłaty każdemu, na co zasłużył, nie ma daru, nie ma prawdziwego wyboru, nie osobowej mocy - tego, który łamie reguły w imię dobra, w imię świadomości, w imię miłości.
Grzech jest problemem tego, który zawinił, ale jest też testem dla wszystkich wokół, jest testem dla całej wspólnoty, a przez to jest niejako wręcz TWORZENIEM OWEJ WSPÓLNOTY, jest okazją do ukonstytuowania się uczucia WDZIĘCZNOŚCI, budowaniem podstaw dla szacunku do drugiej osoby.
Tak, w życiu mam przez to "przegwizdane", dobrze "już było". A na dodatek możemy jeszcze nie podołać. A w ogóle to się obarczamy cudzą głupotą, cudzą małością i wrednością, formalnie więc to nie nasza sprawa. Ale oto staje się nasza MOCĄ PODJĘTEJ DECYZJI, a tym samym to MY OKAZALIŚMY MOC. I to o okazanie owej mocy właśnie tu chodzi.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33358
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 12:45, 28 Paź 2018 Temat postu: |
|
|
Michał Dyszyński napisał: | Pytanie o trwałość/nośnik grzechu
W religii katolickiej, czy ogólnie w chrześcijaństwie mówi się, że poprzez swoją mękę i śmierć Jezus zmazał ludzkie grzechy.
Rozważmy tę koncepcję ogólniej (niekoniecznie trzymając się teraz ściśle teologii chrześcijańskiej, czy katolickiej). Przyjmijmy (roboczo), że grzech/wina jest czymś co trzeba "zmazywać". |
Ten aspekt sprawy chciałem rozwinąć.
Koncepcja grzechu implikuje traktowanie tegoż grzechu jako coś trwałego, niejako "materialnego", czegoś co się do grzesznika przyczepiło, zabrudziło go i nie chce zejść. Można zadać pytanie: a właściwie dlaczego przyjmować ten grzech jako trwały?
- Powiedzmy, że coś złego zrobiłem, przyznaję się do tego. Ale teraz powiem sobie: było, minęło... Zapominam. Taka koncepcja jest kusząca - grzechy znikają, problem z nimi też.
- Dlaczegóż nie miałbym tak potraktować mojego grzechu?
Czy to nie zadziała?
- Odpowiedź na to pytanie wymaga głębokiej analizy tego, czym jest nasza świadomość, nasz umysł. Oczywiście można przyjąć, że wszystko jest ulotne - że to co wybraliśmy o niczym nie świadczy, że znika w chwilę po tym, jak się stało. W takiej wizji nietrwałości wyborów, rozpoznań, ocen umysł zostanie posadowiony jako ten, który NIE POSIADA SPRAWCZOŚCI.
Problem zasadniczy jest właśnie ze sprawczością naszego umysłu.
Aby to jakoś w sobie ułożyć, trzeba zadać sobie pytanie: czy traktuję samego siebie, mój umysł, jako coś, co posiada moc sprawczą?
- Odpowiedź będzie brzemienna w skutki.
Przyjrzymy się jeszcze raz, poprzednio zasugerowanej, skomponowanej na potrzeby uchronienia się przed odpowiedzialnością za czyny, a dalej koncepcją grzechu, odpowiedzi NIE. W jej ramach odrzucamy sprawczość umysłu - tenże umysł co zadecyduje, to jest bez znaczenia, wartości, to nie posiada żadnej trwałości, więc umysł nawet się o żadną postać trwałości dla swoich rozpoznań i wyborów nie ubiega.
Jeśli tak, to z automatu grzech nam w tym układzie znika. Mamy "sukces".
Ale przyjrzyjmy się temu sukcesowi bliżej, czy chcemy go aby na pewno?...
Bo sytuacja, w której umysłowi odmówimy sprawczości, prawa do trwałości ocen, ma - niestety - także swój negatywny, wręcz niszczący wydźwięk. Oznacza ona bowiem że:
- Nie możemy ubiegać się zasadnie o uznanie naszych stwierdzeń za prawdziwe, słuszne (skoro sobie ustaliliśmy, że działania umysłu są nietrwałe, to wszystko co umysł sobie umyślił jest nietrwałe, bez znacenia, więc wszelkie nasze "prawdy" też nimi są)
- Nie mamy prawa ubiegać się o uznanie siebie za wartego szacunku (skoro sobie ustaliliśmy, że działania umysłu są nietrwałe, to szacunek - jako coś trwałego w nastawieniu - nam nie przysługuje)
- Nie mamy prawa oczekiwać miłości względem siebie (skoro sobie ustaliliśmy, że działania umysłu są nietrwałe, to nie ma nas ZA CO kochać, właściwie to nawet NIE MA KOGO kochać)
Jakby to podsumować, to w tej opcji po prostu JESTEŚMY NIKIM!
Bo jak nie mamy sprawczości, to umysł (który jako taki traktuję niematerialnie, nie jako mózg, który z resztą, nawet do umysłu dowiązany staje się w owym układzie po prostu tkanką) nie pełni żadnej roli, niczego nie robi, nie zaznacza się w "materii rzeczy", nie ma go.
Przyjrzyjmy się opcji przeciwnej - to opcja ODPOWIEDZIALNOŚCI.
Odpowiedzialność ludziom często mało przyjemnie się kojarzy, przywodząc nam na myśl połajanki wychowawców "jesteś nieodpowiedzialny/a!, znowu nie dotrzymałeś zasad!" itp. Ten niemiły wydźwięk koncepcji odpowiedzialności pochodzi z wdrukowanej nam przykrości, jaką funduje nam otoczenie, chcące od nas różnych zachowań - bardzo często chcących wbrew naszym chceniom. Odpowiedzialność przypomina nam też, że wybory mają negatywne konsekwencje. Właściwie to najchętniej byśmy sobie tę odpowiedzialność, stosowaną względem naszego umysłu wystrzelili gdzieś w kosmos. Wtedy to, co nam się spodoba, moglibyśmy - bez obaw, bez wyrzutów sumienia - realizować kiedy chcemy i jak chcemy. Fajnie by było. Ale wtedy stałoby się to, co opisywałem w opcji wcześniejszej - tzn. gdy nie ma odpowiedzialności, to nie ma trwałości, jest tylko bieżące rozpoznanie, znikające po chwili.
Odpowiedzialność jest funkcją TRWAŁOŚCI poczynań umysłu.
To nie jest moje moralizowanie, tylko zwyczajnie definicja - powiązanie nazwy pojęcia z tym, co miałoby ono oznaczać. Umysł odpowiedzialny jest TYM umysłem, także TYM, KTÓRY COŚ WYBRAŁ. Gdyby nasze wybory znikały same po jakimś czasie (wraz z konsekwencjami), to razem z tym zniknięciem anulowałaby się sprawczość umysłu, który wyborów dokonał, anulowało się związane z wyborem znaczenie owego umysłu.
Tu niektórzy dostrzegą pewnie jeszcze jedna opcję ominięcia problemu dyskomfortu dla odpowiedzialności - a może by spróbować ważność wyborów stosować SELEKTYWNIE?... - Np. można by próbować uznać jako trwałe jedynie to, co nam się podoba, a uznać za niebyłe wszystko, co ostatecznie nam przeszkadza, co psuje nam humor. Może to jest najlepsze rozwiązanie?...
Niewątpliwie wielu ludzi taką strategię traktowania siebie stosuje - strategia PODWÓJNEJ MIARY. Inaczej traktują to, co źle o nich świadczy (pomniejszają to arbitralnie), a inaczej to, co świadczy dobrze (to starają się wyolbrzymić). Jednocześnie owa strategia najczęściej wiąże się z podwójną miarą względem siebie i innych ludzi - znowu, gdy ktoś inny coś nam złego zrobi to ten ktoś "jest zły", ale jak my coś ewidentnie niefajnie komuś zrobimy, to "tak się zdarzyło, to nie ma znaczenia", my dalej jesteśmy "dobrzy".
Może owa strategia selektywności i podwójnej miary jest tą najwłaściwszą, może to jest rozwiązanie?
- Myślę, że spora część osób zwyczajnie w to wierzy, jest przekonana, że takie - niejednolite, niespójne - traktowanie wyborów jest uzasadnione. Wszak chodzi ostatecznie o to, aby się dobrze poczuć, aby mieć tę swoją dobrę energię i napęd do życia, a to co się stało złego PRZEZ NAS, można próbować wypierać, zapominać.
Mamy tu komplet postaw: selektywność traktowania siebie i innych, rzeczy korzystnych i niekorzystnych przez nas zrobionych, plus strategia wyparcia. Bez takiego kompletu całość nie zadziała.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|