Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33357
Przeczytał: 62 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Czw 15:04, 08 Sty 2015 Temat postu: Mrzonki i niemrzonki |
|
|
Kiedyś napisałem, że lubię ateizm. I to jest prawda, chociaż sam jestem teistą. Chociaż jak się zastanowiłem, to owa deklaracja jest chyba nieścisła - lubię PEWIEN TYP ateizmu. A właściwie to chyba najbardziej lubię podstawową ideę, którą wyciągają ateiści wobec religii - tą ideą jest odfiltrowanie rozumowania z mrzonek, z rzeczy w tym rozumowaniu zbędnych, niemożliwych do potwierdzenia, prowadzących myśl w mało obiecującym kierunku. Bo chyba w skrócie właśnie to można by powiedzieć, że podstawową ideą funkcjonalną ideą ateizmu jest pozbycie się myślowych mrzonek (które oczywiście ateiści będą - wg mnie mylnie - widzieli w tezach religijnych, ale to już inna kwestia...). Ale samo to nakierowanie się na walkę z mrzonkami myśli właśnie najbardziej mi się w ateizmie podoba. I zgadzam się też z wieloma zarzutami ateistów wobec "religiantów", że czasami tym ostatnim rozsądku zdrowego nie staje, że czasami ich wnioski robią się odjechane daleko od tego, co jako tako przynajmniej da się potwierdzić. Jednak oczywiście wg mnie te zarzuty są słuszne wobec "peryferiów" myśli religijnej, a nie całego teizmu, jako takiego.
Ale wracając do tematu i tego co lubię - uważam za słuszne, aby rozumowanie, możliwie w sposób jak najbardziej sensowny, oczyścić z mrzonek. Problem jest jeden główny:
Jak, pod pretekstem walki z mrzonkami, w rzeczywistości nie zamieniać jednych mrzonek na inne.
Problem jest złożony, bo już z "wdrożonej realnie" postaci ateizmu widać, że łatwo jest dać się tu wyprowadzić na manowce - np. stosowana przez ateistów krytyka "wiary" (potrzebna tutaj jako narzędzie usuwania koncepcji religijnych), rykoszetem uderza w ogóle w możliwość jakiegokolwiek rozumowania, bo przecież nie da się poprowadzić praktycznie ŻADNEGO wnioskowania, bez ustanowienia na starcie tez bazowych, aksjomatycznych, takich z których dopiero będziemy budować następne zręby wiedzy. Realny ateizm radzi tu sobie kiepsko, bo po prostu zaczyna oszukiwać - tzn. ni stąd ni zowąd, arbitralnie, pewne tezy robią się "pewne, oczywiste i niepodważalne", a inne od razu są klasyfikowane jako mrzonki (np. "wieczna materia"). Przewodnikiem kryterium, do której kategorii coś się zaliczy, jest po prostu widzimisię dyskutanta. W ten sposób ateizm w istocie wprowadza własną formę wiary - tylko nie przyznaje się do tego, że owo wprowadzenie faktyczne spełnia wszystkie atrybuty pojęcia "wiara" - czyli przyjęcie czegoś za pewne i prawdziwe bez rozstrzygającego uzasadnienia.
Z tak rozumującym ateistą ciężko się dyskutuje, bo - przyparty do muru ewidentnymi zarzutami o braku uzasadnienia dla wielu jego twierdzeń - zaczyna się się wić jak piskorz, denerwować, cały czas klasyfikować swoje wiary jako nie wiary, ignorując sam mechanizm pojęciowy. Zwykle po paru takich utarczkach, zirytowany ateista składa broń w kontekście stricte intelektualnym i przechodzi do generowania zarzutów skierowanych na sama osobę przeciwdyskutanta, a nie jego argumenty. Innym mechanizmem "obrony" w typowej dyskusji jest też próba zmiany tematu na kwestie niemoralności życia osób wierzących, a szczególnie kleru (co oczywiście ma się nijak do podstawowego problemu, którym jest pytanie o możliwość przyjmowania czegoś za prawdę z pominięciem aspektu wiary).
Dlatego wolę wrócić do mojej ulubionej - tej idealnej (w odróżnieniu od realnej) - postaci "ateizmu" (robię tutaj cudzysłów, bo konsekwentne poprowadzenie omawianej idei ostatecznie musi sporo namieszać w końcowych wnioskach, a nawet podstawowych deklaracjach definiujących światopogląd), czyli po prostu do dążenia oczyszczenia rozumowania z mrzonek.
Warto tu zadać sobie podstawowe pytanie:
Co jest, a co nie jest mrzonką w rozumowaniu?
Jak odróżnić rozumowanie (dobrze) uzasadnione, od wydumanego, oderwanego od realiów?
Wg mnie odpowiedź narzuca się w sposób dość oczywisty: liczy się punkt wyjścia. Inaczej mówiąc trzeba byłoby się oprzeć na tym, co 100% pewne. Kartezjusz, postawiony wobec tego problemu, stwierdził fakt, któremu trudno zaprzeczyć: myślę, więc jestem, choć chyba precyzyjniej byłoby powiedzieć "doznaję i myślę, więc jestem". Ale z tego w sumie niewiele wynika dalej, bo przecież chodziłoby o to, aby móc cokolwiek wnioskować o świecie.
Tutaj pojawia się problem z wymyśleniem kolejnej wielkiej "niemrzonki", czyli prawdy, której absolutnie nie da się zaprzeczyć. A zaprzeczyć da się praktycznie wszystkiemu, co postuluje jakąkolwiek ontologię wykraczająca poza doznania. Oczywistym pomysłem na takie zaprzeczenie jest solipsyzm, któremu nie ma jak ściśle rozumowo zaprzeczyć, bo - niezaprzeczalnemu - faktowi istnienia doznań, nie towarzyszy żadna inna 100% niezaprzeczalność. Wszystkie inne - ontologiczne - postulaty wydają się tutaj być zawsze (tylko) wiarą, zawsze są słabsze, niż oczywistość, że mam doznania.
Tutaj więc poszukiwanie rzeczy absolutnie pewnych natrafia na nieprzekraczalną barierę. Chciałoby się jakoś ją pokonać, ale właściwie nie ma jak. Ano nie ma jak...
Ale jakoś trzeba z rozumowaniem iść do przodu. Aby nie oszukiwać, aby nie przyjmować kolejnej wiary, z oszukiwaniem, że ona wiarą nie jest, można posłużyć się "chwytem" osłabienia wymagań. I chyba trzeba to zrobić. To osłabienie może wyglądać następująco: właściwie to nie muszę za bardzo mniemać cokolwiek na temat natury ontologicznej rzeczywistości. Jeśli ostatecznie okaże się, że solipsyzm jest słuszny - niech sobie będzie, jeśli materia jest wieczna, a świadomość powstaje jako jej ewolucyjne zwieńczenie - to też żaden problem, jeśli wszystko dzieje się za sprawą osobowej siły sprawczej - Boga, to też może sobie być. Rozum może teraz skupić się na tym co realnie ma - na doznaniach i myślach o nich. Czyli ontologię można potraktować na zasadzie czarnej skrzynki, do której nie zaglądamy, zaś wszystko inne może sobie funkcjonować na zasadzie korelacji pomiędzy doznaniami. I można tak przeżyć życie w postaci idealnego ontologicznego agnostycyzmu. To jest chyba rozumowo najbardziej poprawne.
Chociaż....
Problem tutaj się nie kończy. Bo z doznań wynikną koncepcje, wynikną nowe doznania, odczucia. Jednym z najbardziej kluczowych jest OBRAZ JA. Po jakimś okresie życia ów obraz JA zaczyna stawać się centralnym punktem doznawania i rozumowania. Bo tak właściwie, to nie do końca jest ważne, czy mechanizm generowania doznań jest taki, czy inny, jeśli tylko doznania są takie a nie inne. Przyjmując personalistyczny, wewnętrzny punkt widzenia, mogę sobie właściwie darować tę - początkową - ontologię, ale nie mogę sobie darować tego, że jestem, jaki jestem, że nagle dla mnie pewne doznania stają się jakoś nieusuwalne, nieprzekraczalne, namolne do bólu, albo do szczęścia. Pytanie, czy świat materialny jest efektem pracy komputerowego symulatora (jak w matrixie), czy też jest "realny" w jakiś inny sposób, mogę sobie jakoś olać, mogę go nie stawiać. Ale jeśli cierpię, jeśli coś rozrywa mi samą myśl, jako taką - tego zignorować jest nie sposób.
Dlatego można by powiedzieć, że odczuwanie, cierpienie, nieprzekraczalność odczuć stwarza dla nas nową formę ontologii. To cierpienie i odczuwanie JEST właściwie bardziej, niż "materialność" (jak by jej nie pojmował), czy jej brak.
I jeśliby wrócić do kwestii mrzonek i niemrzonek, to mamy chyba kolejną pewną niemrzonkę - wszystko to w naszych myślach i doznaniach, czego tymi myślami i doznaniami (!) nie da się zmienić, skorygować, usunąć - samym tylko aktem woli. Czyli chodzi nam O SPÓJNOŚĆ WEWNĘTRZNĄ JA.
I taki chyba byłby mój minimalny start do poprawnego rozumowania filozoficznego w ogóle.
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Czw 18:19, 08 Sty 2015, w całości zmieniany 2 razy
|
|