Forum ŚFiNiA Strona Główna ŚFiNiA
ŚFiNiA - Światopoglądowe, Filozoficzne, Naukowe i Artystyczne forum - bez cenzury, regulamin promuje racjonalną i rzeczową dyskusję i ułatwia ucinanie demagogii. Forum założone przez Wuja Zbója.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Michał o sobie
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 15:44, 18 Lip 2017    Temat postu: Michał o sobie

Terytorializm mentalny
Nie jestem mentalnym terytorialistą. Nie czuję zbyt dobrze w przynależnościach, byciu "z tych", albo z "tamtych". Nie potrzebuję posiadać wroga, aby w ten sposób diagnozować swoją tożsamość. I chyba co nieco mierzi mnie ta - jakże ostatnio powszechna - walka o "naszość" wszelaką. Zatykają ludziska swoje "flagi" mentalne w obozach wrogów, czują się zwycięzcami, bo namieszali "tamtym". W ten sposób zapewne poczuli się bardziej wartościowi i lepsi. Ale w moim rozumieniu świata najczęściej oddali tylko swój hołd BOŻKOWI KONKURENCJI i IGNORANCJI. Bo bezrefleksyjne oddanie się prawu konkurencji postrzegam jako formę ignorancji.
Wystarczy zadać sobie dość podstawowe pytanie: JAK WAŻNE jest dla mnie to, jest lepszy, niż ktoś tam, że potrafię komuś zaszkodzić, a coś swojego wywyższyć?
- Mało ważne?... - to po co się tym zajmować?...
- Bardzo ważne? - Czyli co - ta walka DECYDUJE O MOJEJ WARTOŚCI?...
To w takim układzie ktoś taki jak ja - lekceważący całą tę konkurencję, traktujący ją jako bzdurę - właściwie ma moc decydowania o wartości owej osoby, która prawo terytorialności wyznaje.
Poza tym prawdziwy zwycięzca jest tylko jeden. Czy warto stawać w szranki z tysiącami, męczyć się stresować, gdy cel jest trudny do osiągnięcia?... To mi się wydaje mało rozsądne. Tym bardziej, że prędzej czy później, zasiadający na tronie i tak się zmieni.

Właściwie to jakieś sprzeciwienie się mentalnemu terytorializmowi uważam za warunek dążenia do PRAWDY. Nie widzę możliwości służenia dwom panom - prawdzie i lojalności. Bo albo jestem sędzią (rzeczy i okoliczności) BEZSTRONNYM (a taki powinien przecież być sędzia, według prawa ślepej Temidy), albo jakkolwiek (!) biorę pod uwagę moją lojalność. W tym drugim przypadku oznacza to po prostu, że byłbym sędzia stronniczym, czyli wadliwym, czyli jeszcze inaczej FAŁSZUJĄCYM osądy, niezgodnym z bezkompromisowym dążeniem do prawdy.

Choć oczywiście kwestia sądu i prawa taka prosta (jak by to wynikało z powyższego akapitu) nie jest, bo powstaje pytanie: jak sensownie bezstronność zrealizować? (czy szukając jej w bezstronności sformułowań, czy w mocy osobowej, mądrości sędziego?...). Ale to jest już inna kwestia.

Tak więc na pytanie: z czyich ty jesteś, czy z naszych? - odpowiem zapewne: ani ja z waszych, ani z tamtych. Życzliwie chcę patrzeć na każdego człowieka, nie robiąc jakichś odgórnych założeń względem tych ludzi różnicowania.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 15:14, 26 Wrz 2017    Temat postu: Re: Michał o sobie

Michał Dyszyński napisał:
Terytorializm mentalny
Nie jestem mentalnym terytorialistą. Nie czuję zbyt dobrze w przynależnościach, byciu "z tych", albo z "tamtych". Nie potrzebuję posiadać wroga, aby w ten sposób diagnozować swoją tożsamość.

Dziś uświadomiłem sobie, że jestem kimś w rodzaju intelektualnego pokutnika (może nawet biczownika).

Czytam wypowiedzi różnych dyskutantów, dowiaduję się z nich ciekawych rzeczy o pewnych założeniach, jakie (mniej lub bardziej świadomie) poczynili tworząc swój obraz prawidłowego rozumowania. Oto przykłady takich założeń, czyli niedowodliwych, choć uznanych paradygmatów:
- mam dobre intencje.
- dążę do osiągnięcia większej energii
a nawet...
- wymyśliłem genialną teorię, która wszystko wyjaśnia, zaś wokół mnie są głupi ludzie
a przynajmniej
- jestem po właściwej stronie sporu światopoglądowego i mam absolutne prawo do obrony moich poglądów większością skutecznych środków.

Ja sam jestem czymś w rodzaju intelektualnego straceńca, kogoś kto ruszył na wyprawę bez odwrotu, bez przekonania o byciu jakkolwiek lepszym, czy posiadającym wyraźne atrybuty. To jest paradygmat - założenie podstawowe: być taki intelektualnie nagim, wyrzuconym na pustynię, na spiekotę i wiatr. Zatem
NIE WIEM na ile w ogóle mogę o sobie powiedzieć, że mam dobre intencje. Bo nie wiem ile głupot przeoczyłem, na ile manipulują mną moje instynkty, podświadomość.
Nie wiem, na ile mogę zaufać jakiemukolwiek własnemu odczuciu, że coś jest prawdziwe, oczywiste, że oto jakoś "osiągnąłem prawdę" - choćby tylko w jakimś aspekcie.
- nie wiem, na ile jestem po słusznej stronie, na ile powinienem przyznawać się do tych, do których zaliczam się ja sam, czy nawet inni mnie zaliczają.
Wiem, że jestem, zaś trwam raczej... z konieczności.

Niestety, aby rozwiązać wszystkie dylematy, muszę MIEĆ KRYTERIA. Te zaś zawsze ostatecznie będą albo bezpośrednio założone, albo będą założone gdzieś w podstawach rozumowania. Nie wiem, na ile jestem dobry, na ile jestem mądry, na ile jestem racjonalny, a nawet nie wiem do końca, czy nie jestem szalony. Startuję od STANU KOMPLETNEGO EPISTEMOLOGICZNEOG WDEPTANIA W GLEBĘ.
Co byłoby pierwszym tu założeniem?...
- Ono jest dość oczywiste - skoro jestem, skoro już działam, to POWINIENEM ZAŁOŻYĆ, ŻE TO MA SENS. Właściwie to głownie z tego powodu, że nie mam się jak wymigać, że nie potrafię przeciąć strumienia moich myśli i odczuć. Więc jedyne co mi pozostaje, to ów paradygmat na siłę - skoro to jest, to znaczy, że ma być, czyli jest jakoś racjonalne/sensowne/słuszne/dobre (choć jeszcze nie umiem nawet tym znaczeniom nadać ścisłego powiązania z wiedzą, z rozumieniem). Gdzieś tu właśnie jest też, chyba założenie o Bogu - bo skoro jestem (to akurat fakt, w który nie potrafię zwątpić - jestem przynajmniej jako ten strumień wrażeń, który aktualnie odczuwam), kiedyś musiałem "się zacząć", widząc jednocześnie wiele rzeczy zastanych, czyli stwierdzając, że chyba było coś przede mną, to owo COŚ potraktuję jako potężniejsze i bardziej pierwotne ode mnie. Mi tu wychodzi Bóg.
Oczywiście mógłbym założyć, że to COŚ jest przypadkowe, z chaosu. Ale nawet gdybym coś takiego założył, a do tego też przyjął, że owo coś kształtowało się przede mną całe eony wieczności, biliardy bilardów lat, to już dawno wyewoluowało do postaci, w jakiej ja sobie wyobrażam Boga. Czyli znowu - jest Bóg.

Podsumowując więc - założenie pierwotne jest SKRAJNIE MINIMALISTYCZNE:
- jest moje jestestwo
- jest Bóg - pierwotna przyczyna mnie.
Z założenia zaś, że owa pierwotna przyczyna jest potężniejsza i znacznie mądrzejsza ode mnie, przyjmuję tylko ten wniosek, ze ona WIE CO ROBI. To zaś daje nadzieję, iż dalej mam jakieś szanse.
Resztę...
... chyba jednak MUSZĘ DŹWIGAĆ SAM. Jeśli bowiem coś poteżnego i mądrego uznało ze sensowne, abym istniał, to zapewne nie chodziło Mu o jakieś banalne istnienie - istnienie głupca, robota, kogoś bezmyślnego. Takich bezmyślnych mógłby "mieć na pęczki". Więc pewnie już dawno ktoś genialny by się znudził stworzeniem mało ciekawym, zbyt przewidywalnym. Stworzył sobie raczej kogoś, kto będzie swoim jestestwem stanowił jakieś wyzwanie. A potem rzucił głęboką wodę, aby sprawdzić, na ile to coś stworzone faktycznie jest jakoś niebanalne, nie jest głupim robotem, który łatwo daje się programować, manipulować. Pewnie muszę się wykazać, że wyrosłem swoją myślą i odczuwaniem ponad proste odczuwanie, warunkowanie mnie. Pewnie będę zmuszony jakość udowodnić siebie. Niestety... :cry:
Pewnie jest wiele przerażających rzeczy, które muszę poznać :cry:
Wiele cierpienia, do doznania :cry:
Twardość świata i okrucieństwo prawdy, która nie dba o żadne moje uczucia, pewnie nie raz mnie sponiewiera. :cry:
W sumie jest dość przerażająco... :cry:
Ale chyba tak jest, więc nie zamierzam sobie aplikować znieczulenia jakimiś założeniami, że będzie dobrze, bo jestem wspaniały, albo będzie dobrze, bo już takie fajne rzeczy poznałem, albo będzie dobrze, bo jestem z takimi fajnymi swoimi, albo bo tak mi się fajnie to ostatnio wydawało...
Wciąż będę zaprzeczał wszystkiemu i samemu sobie. A potem będę zaprzeczał temu zaprzeczeniu... A potem jeszcze raz zaprzeczał - czyli w końcu zakręcę ileś kółek, w których przeczenia staną się nieodróżnialne od twierdzeń, aż stworzą swego rodzaju CAŁOŚĆ I SPÓJNOŚĆ. Podołać tamu... czy dam radę?
- Głupie pytanie! I tak nie mam tu pola nanewru, skoro wciąż trwam. Nie mam gdzie uciec, więc założeniem podstawowym musi być właśnie to, że dam radę.
Choć może i... jakoś tam będzie dobrze?... Jeśli to coś, z czego wyemanowałem było tak mocne, że jest w stanie kontrolować tak wiele, to chyba to COŚ "wie co robi", więc może i (ostatecznie) będzie dobrze...


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Czw 22:56, 28 Wrz 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 16:18, 27 Paź 2017    Temat postu: Re: Michał o sobie

Trochę jeszcze rozwinę temat założeń po linii pragnień.
W sumie sprawa wydaje się opierać o następujące pytanie: czy korzystniejsze jest zapewnienie sobie komfortu emocjonalnego, czy też może wiedzy, która będzie precyzyjna, bezstronna, a więc w dalszym użyciu da potencjalnie mniejszą ilość błędów we wnioskowaniu z niej?

Ludzie, którzy wybierają opcję komfortu emocjonalnego, którzy szukają potwierdzeń dla tego, co chcieliby, aby było, ryzykują sytuację, w której owa wiedza ich zaprowadzi na manowce. Tę słabość natury ludzkiej - podatność na przyjmowanie tego, co wydaje się być miłe i korzystne - wykorzystują oszuści na całym świecie. Mówią "będzie dobrze", mamią, przedstawiają same pozytywy tego, co chcą nam wcisnąć. A my się na to łapiemy, jeśli nie zafundujemy swojemu rozumowi pewnego dystansu, chłodu, surowości.

Co ciekawe, sprawa ma swój wymiar religijny. Ja osobiście wiążę ją z tym znajdowaniem "Królestwa Niebieskiego". To królestwo jest właśnie królestwem prawdy bez kompromisów.
Ale co to właściwie jest "prawda" w tym rozumieniu?
Zgodność z rzeczywistością?
- Uważam, że niekoniecznie - to określenie z klasycznej definicji prawdy jest nieścisłe, sugerujące coś, czego nie da się potwierdzić, a dalej na czym nie sposób bazować w rozumowaniach.
Raczej chodzi o prawdę NAJLEPSZEGO Z MOŻLIWYCH OBRAZOWANIA KONTAKTU JA - TO CO POZA MNĄ.
Nie używam tu słowa "rzeczywistość", bo nie chcę odwolywać się do czegoś, czego nie potrafię pobrać, przekazać niezależnie. Ta "rzeczywistość" jest pewnym postulatem, ale - z racji na to, że nie mamy pewnego do niej dostępu, miernika, czym jest - nie ma dobrej metody odróżnienia jednej wizji rzeczywistości od jakiejś innej konkurencyjnej wizji.
Poza tym nie używam słowa "zgodność" bo znowu oznaczałoby to odwołanie się do czegoś mocno nieprecyzyjnego - nie wiem, kiedy jestem zgodny z rzeczywistością - opisów tego samego fenomenu może być bardzo wiele, czasem mocno się różniących i "konia z rzędem temu", kto poprowadzi twardą granicę pomiędzy tym co zgodne i niezgodne.
Dlatego uważam, że powinienem pogodzić się z tym, że jestem bytem subiektywnym, że ostatecznie wszystko co mam w głowie niesie (trudne, a nawet NIEMOŻLIWE DO OSEPAROWANIA od czegoś zewnętrznego) znamię mojej natury. Jedyne co realnie mogę zrobić wdrażając ogólną ideę prawdziwości do mojego umysłu to sprawić, aby właśnie ten mój umysł opisywał wszystko bez WEWNĘTRZNYCH przekłamań. Ostatecznie mój stan umysłu okaże się jakoś "prawdziwy", gdy będę umiał z zawartej w nim wiedzy, umiejętności, nawet odruchów (!) korzystać w sposób sprawny, czyli zapewniający realizację celów, które ów umysł wyznaczy.
Dlaczego tak "dziwacznie" zdefiniowałem tu prawdziwość?...
Właśnie po to aby uniknąć odwoływania się do bytów myślowych nieokreślonych, słabo określonych, posiadających zawarte w nich niejasności, wątpliwości interpretacyjne. Ostatecznie bowiem nie wiem czym jest "rzeczywistość" - ona jest zapewne bardzo złożona, nieskończenie bogata w szczegóły, zatem każde przeświadczenie o zgodności czegokolwiek w umyśle na jej temat mogłoby być podważane - bo może inna opcja byłaby lepsza, bo może trzeba było wziąć inny aspekt sprawy. I nie ma jakiegoś absolutnego probierza, który by sprawę rozsądził. Umysł widzieć może rzeczy WYŁĄCZNIE SWOJĄ STRUKTURĄ - umysł widzi tym, co jest w jego dyspozycji, tak jak potrafi, tak jak mu jest to dane. Można się zastanawiać na ile w ogóle możliwa jest jakaś głębsza integracja - odpowiedniość - zgodność umysłu i tego co poza nim (potencjalnie "rzeczywistości"). Być może zawsze musi pojawić się margines błędu, niejasności, bo ta hipotetyczna "rzecz sama w sobie", która miałaby w rzeczywistości być zawarta nie musi pasować do "instancji umysłu samego w sobie", jakie to instancje ten umysł posiada. Tego nie wiemy, nie mamy żadnej gwarancji, iż umysł taką mocą absolutnego dostosowania się do pojmowania rzeczy dysponuje. Raczej bezpiecznie jest założyć, że jego zdolność w tym zakresie jest ograniczona.


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pią 17:41, 27 Paź 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 12:53, 03 Lis 2017    Temat postu: Re: Michał o sobie

Moje słabości
To co teraz napiszę, wyda się pewnie większości osób, które by to czytały jakąś formą idiotyzmu, działania bezsensownego, masochizmu. Ale pewnie jestem trochę oryginałem, więc trzeba się pogodzić, że co jakiś czas "głupoty napiszę"... :shock:

Otóż od pewnego czasu mam swój własny niepisany "zwyczaj" wyszukiwania sobie tego, co mnie pogrąża. Dość często zastanawiam się nad tym, co w życiu spaprałem, ale nawet jak niczego w danej dziedzinie nie znajdę, to i tak szukam, aż znajdę - w czym jestem gorszy, co robię nie tak itp....
Masochista?...
- Tu nie zgodzę się do końca. Przyjemności z tego nie mam... (a masochista chyba jednak powinien ją mieć). A co mam?
- Po pierwsze mam POCZUCIE RÓWNOWAGI. Niby pierdoła, niby nic. Co tam ta "równowaga"?...
A jednak. A jednak czuję, że jest pewien problem z emocjami, psychiką, którego nie umiem rozwiązać sensownie w inny sposób, jak tak jakby "przygważdżając się" do ziemi głębszym uświadomieniem własnej słabości, popełnianych błędów. Trochę też rozumiem chyba motywacje ascetów - cierpienie nad którym się jakoś panuje (!) daje jakąś formę poczucia równowagi psychicznej - bo się z jednej strony cały czas jakoś "czuje" to życie (negatywnie, to fakt, ale w sposób jakoś trwały, wyrazisty), a z drugiej ma się nad tym kontrolę. Z przyjemnościami to tak nie działa - chcemy ich więcej i więcej, trudno jest się zatrzymać w poszukiwaniu szczęścia. Szczęście WŁADA CZŁOWIEKIEM, zatrzymanie się eksplorowaniu szczęścia jest jakieś sprzeczne, jakieś niezgodne z naturą. Cierpienie oczywiście czasem też włada, ale cierpienie, które jest dawkowane, już poddaje się kontroli. Ta kontrola i wynikające z niej pozostawanie w punkcie jakiej takiej równowagi właśnie powoduje, że pozostaje się w obszarze bliskim PRAWDY. Prawdziwość związana jest posiadaniem ocen, które wynikają z bezstronnego osądu sprawy (w stopniu tak wysokim, jak to jest możliwe), nie zaś z samego nastawienia. Dlatego dbanie o ten swój psychiczny obszar równowagi jest niezwykle ważne w wymiarze epistemologicznym.

Ale ten aspekt, od którego zacząłem moje "samoudręczanie się psychiczne" wbrew pozorom wcale nie jest jedyny, może nawet nie najważniejszy. Jest jeszcze drugi powód, dla którego sam się świadomie pognębiam, wyszukując, czasem wzmacniając swoje niepowodzenia różnego rodzaju. Jest nim BUDOWANIE PERSPEKTYWY. Gdy jesteśmy nisko - porównując do wędrówki przez góry w dolinie - to mamy dokąd zmierzać, mamy cel - szczyt, obszar do eksploracji, zdobycia. Gdy jesteśmy na szczycie, gdy pławimy się w swoim sukcesie, wtedy nie ma już celu, nie ma perspektywy. Robi się jakaś tak nasza "mała śmierć sprawczości i celowości". Mówi sie, że cała przyjemność to "gonić króliczka", a nie go już mieć złapanego. Aby gonić cele życiowe, trzeba je widzieć, wyodrębniać z tła. Gdybym tak sobie siadł i zaczął filtrować własne rozpoznania, uczucia pod kątem "chcę czuć się wspaniale i przyjemnie, chcę teraz procesować stan mojego tryumfu", to może by mi się to udało. Oto siedziałbym i myślałbym: "ale jestem fajny", dalej siedział i myślał "cholera, jednak taki superzajebisty jestem", albo nawet dalej siedział (albo i leżał) myśląc "drugiego takiego jak ja nie ma na świecie, genialny jestem...". Jak długo można?... - no powiedzmy nawet, że długo. Ale...
- co by właściwie z tego miało wynikać?

Trzeci powód.
Mam zwyczaj wymyślania sobie własnych "złotych myśli". Jakieś kilkanaście lat temu przyszła mi do głowy myśl następująca (teraz sformułuję jej sens na nowo, bo nie pamiętam dokładnie jak wtedy ją sformułowałem, tylko ogólną myśl): ludzie małego formatu, starają się poniżać innych, a wywyższać siebie, co wynika z potrzeby jakiegoś ukrycia własnej małości. Ludzie wielkiego formatu często wywyższają innych i nieraz poniżają siebie, aby w swojej wielkości, w swoim poczuciu rozumienia spraw naprawdę wyjątkowych i ważnych, czy mocy ducha, nie czuć się tak bardzo samotnymi.
Myśl sformułowałem dawno, bo jakoś tak przyszła mi do głowy i spodobała mi się. Do dziś uważam ją za całkiem słuszną i cenną. Jest sens stawiać się jakoś niżej, jest sens w zejściu z piedestału, a szczególnie z tego piedestału, w który wbija nas nasza własna pycha. Bo wtedy wszystko się jakoś porządkuje - nie jesteśmy już poza ludzkością, ale z nią, we wspólnocie, nie grymasimy nad "głupotą ludzi", lecz życzliwie patrzymy na świat, akceptując to, że w warunkach wolności błędy, prędzej czy później, pojawić się muszą, a wszyscy "jedziemy na tym samym wózku". Wreszcie ta moja sentencja przypomina mi, że łatwo jest być dupkiem, łatwo jest uznać się (praktycznie zawsze robi się to jakoś arbitralnie) za "lepszego" choć owa lepszość nie specjalnie cokolwiek znaczy. Jako ludzie jesteśmy bowiem nieporównywalni - każdy jest indywidualnością, jest "dobry w byciu sobą", nawet najlepszy w tym względzie. Więc nawet jak nam się coś mocno uda, nawet jak nam by złote góry dawali, wychwalali pod niebiosa, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywało, że jesteśmy genialni i najfajniejsi, to pławienie się w poczuciu owej fajności ostatecznie wydrenuje nasze uczucia z rozsądnej perspektywy świata i siebie. Procesowanie sukcesu, wielkości, wyjątkowości jest bowiem TOTALNIE JAŁOWE.
Różne źródła mówią o szatanie jako o osobniku mającym się za najwspanialszego ze wszystkich istot, pełnym ogromnej pychy i pogardy dla innych istot. Szatan jednocześnie gdzieś tam w środku musi być wściekły na "cały świat", że go tak nie fetują, nie oklaskują, nie wychwalają pod niebiosa. Ale przecież nawet gdyby tak było, gdyby inne istoty zaczęły taką ogarniętą pychą osobowość wielce chwalić, to przecież to niewiele by znaczyło - bo co pochwała takich marnych, niskich istot może dodać do wspaniałości kogoś, kto ma się za największego ze wszystkich?... Taka totalna pycha musi być wiecznie niespełniona, bo ona niszczy mentalne podstawy dla swojego spełnienia. Tylko uznanie innej istoty za ważną, jej poglądu na nasz temat za cenny, może spowodować, iż uznanie dla nas przez tą istotę wyrażone, będzie miało znaczenie, będzie budowało naszą wartość. Jeśli innym istotom odmówimy znaczenia, to już nie będziemy w stanie od nich uzyskać żadnego duchowego, uczuciowego daru, będziemy wiecznie niespełnieni, samotni, wyalienowani.
Jest zatem sens, nawet gdyby przyszło nam stanąć na szczycie, nawet gdyby nas bardzo fetowano, oklaskiwano, hołubiono, jakoś się poniżyć, jakoś wrócić do podstaw uczuć, zaczynać wciąż od zera, od nowa. Wtedy jest cel, wtedy pojawia się sens, możliwość wzrostu i doskonalenia.

Co ciekawe w Biblii dość podobną myśl wyraził Jezus "kto się poniża, będzie wywyższony, a kto się wywyższa, będzie poniżony". Przy czym większość wierzących pewnie w tym kontekście myśli o tym, że poniża i wywyższa ostatecznie sam Bóg. Ale w moim przekonaniu to nie jest takie proste i jednoznaczne. Bóg nie wywyższa, ani nie poniża z powodu jakiegoś swojego arbitralnego widzimisię. W zasadzie to owo wywyższenie i poniżenie umysł gotuje sobie sam - gdy się postawi mentalnie za wysoko, będzie mógł tylko spadać; gdy zaś punkt startowy ustawi na dnie, wtedy jedyną opcją będzie wzrost, czyli wywyższenie. Tak więc można powiedzieć, iż owa sentencja wyraża sobą bardziej "logiczną konsekwencję", niż arbitralne czyjeś wartościowanie.

Na koniec jeszcze uwaga końcowa. Nie chciałbym, aby ktoś teraz odebrał ów mój tekst, że mi "odbiło", bo może "mam za dobrze". W życiu różnie bywało - czasem mnie ceniono, czasem poniewierano. Są powody, aby uznać słuszność tego, że może jakoś coś mi się tam udało (nie wiem na ile przypadkowo, a na ile z powodu rzeczywistej swojej zasługi), a też na pewno krytyka wobec mnie była słuszna, bo głupot zrobiłem niemało. Nie piszę więc tego, z powodu jakiegoś przesytu powodzenia życiowego. Nawet powiedziałbym, że mam chyba więcej powodów, aby uznawać jakieś swoje niepowodzenia, niż sukcesy. To nie zmienia jednak postaci rzeczy, iż LOGIKA całego tego wywyższania i poniżania się pozostaje. Nawet będąc przez ludzi i życie kompletnie poniżonym, można uważać się za (niedocenionego) geniusza i pogardzać ludźmi, a będąc na szczycie powodzenia i sukcesu można się traktować jako "marny proch". Może w tej właśnie niezależności od warunków zewnętrznych zawarta jest MOC osobowa. Jeśli to nie czyjeś pochwały ostatecznie decydują, że czujemy swoją godność, a nie czyjeś poniżenia powodują, iż mamy sobie coś za złe, to w takiej sytuacji my mamy kontrolę, panujemy nad sytuacją. Oto mogę się poniżyć, mogę się też (przynajmniej w swoich oczach) wywyższać. Mogę, choć nie muszę tego robić. Umysł w tym względzie powinien być przejrzysty i czysty - niczym woda z najczystszego źródła - nie skażona pragnieniami bycia takim, albo owakim. Wtedy jesteśmy naprawdę my, jako my, a nie my jako koreczek miotany falami oczekiwań, emocji, pragnień generowanych przez siebie, czy też próżność świata.


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pią 13:15, 03 Lis 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 18:51, 19 Lis 2017    Temat postu: Re: Michał o sobie

Chciałbym przebić barierę fałszu, jaka otacza mój umysł.
Problem w tym, że chyba postrzegam ową barierę w innej postaci, niż większość ludzi. Gdy kontaktuję się z różnymi osobami, przy różnych okazjach dostrzegam główną fiksację umysłu tychże ludzi - FIKSACJA NA RYWALIZACJI, zwyciężaniu, nie dopuszczeniu do porażki.
Jakiś czas temu zadałem sobie "dziwne" pytanie: czym właściwie jest zwycięstwo?
Zacząłem sobie wyobrażać potencjalne zwycięstwa, jakie miałbym osiągać:
- może w sporcie, np. przebiec jakiś dystans najszybciej. Cóż właściwie dla mnie z tego miałoby wyniknąć, że najszybciej przebiegłem kilometr?... Załóżmy, że to osiągnąłem, że wiem jaki to jestem szybkobiegacz. Co dalej? Czy to szczęście? No przebiegłem. Nikt inny nie biega tego dystansu szybciej. Ale pewnie gepard, czy nawet hart, albo koń i tak są szybsze ode mnie. Jak wielkie szczęście miałoby spłynąć na mnie, że wygrywam tę dyscyplinę?...
Zdarzało mi się być zwycięzcą, raz wygrałem pewien turniej, raz inny. W sumie fajnie. Ale zwyciężanie jako cel życia?... - To chyba do mnie nie przemawia.
Mam w podpisie tekst o nie dążeniu do zwyciężania w dyskusji. Właściwie to nawet nie bardzo wiem co by miało znaczyć, że "zwyciężyłem w dyskusji". Co to by było - że przeciwnik przyznał mi rację? Jak mądry przeciwnik, zauważy swój błąd, to właściwie bardziej jego chwała i bystrość, że umiał przyznać się do błędu. Nie mam monopolu na prawdę, nie potrzebuję mieć "mojej racji większej". Nawet racji żywnościowej nie zawsze warto mieć więcej, bo człowiek tyje... :rotfl:
Może "zwyciężę w dyskusji" jak przeciwnikowi "dokopię", zezłoszczę go?... Ale co ja sadysta jestem, trol?... Wcale nie mam satysfakcji z tego, iż ktoś ma przeze mnie popsuty humor. Nawet jeśliby to popsucie humoru wynikało z tego, że ja rację miałem, a on nie miał. To dla mnie żaden zysk, nawet nie satysfakcja.

Jest natomiast istotny negatywny element skupienia umysłu na rywalizacji - zaburzenie postrzegania, blokowanie obiektywizmu, zajmowanie się aspektami merytorycznie nieperspektywicznymi.
Oto załóżmy jest problem do rozwiązania. Mamy pewne dane, jakieś przesłanki do działania. Które powinno się wybrać. Chyba te, które najskuteczniej prowadzą do celu. Ale gdzieś z boku mamy element rywalizacji - oto ktoś ma swoje pomysły w tym względzie. Co zrobi umysł? - Czy zmieni rozpoznania owych danych, okoliczności dlatego, że ktoś z boku coś na ten temat mówi, coś chce?... (np. czy zmienię swoją ocenę jakieś aspektu sprawy, bo ktoś ją skrytykował, albo pochwalił, wiedziony potrzebą konkurowania ze mną?...).
Jeśli tak by było, że aspekt rywalizacji zmienia moje widzenie rzeczywistości, to zapewne skrzywi też ten potencjalnie najszybciej prowadzący do celu scenariusz - zacznę działać mniej skutecznie.

Dlatego od jakiegoś czasu próbuję się separować od rywalizowania. Dle mnie właściwie w sytuacjach, gdy chodzi o prawdę rywalizować oznacza fałszować . Rzeczy powinny być rozpoznawane w kontekście celu, jaki jest przeze mnie wybrany, a nie w kontekście celu pobocznego - wygrywania z kimś tam w czymś tam. Nooo... chyba że akurat rywalizacja sama w sobie jest celem. Jeśli gram w szachy, to rywalizacja jest celem, a wtedy się na niej skupiam. Ale jeśli celem jest np. ustalanie jakiejś prawdy?...
Jeślibym przy ustalaniu prawdy dał się wciągnąć dodatkowo w rywalizowanie, to zapewne ustalam nie prawdę jako taką, rozumianą względnie obiektywnie, ale jakiś bliżej nie określony, trudny do rozwikłania melanż samej prawdy i potrzeby wygrania z kimś personalnie. Z dużym prawdopodobieństwem nie będzie to więc ta prawda, do której tak naprawdę dążę.
Oczywiście na pewnych etapach rywalizacja może trochę się przydać, czasem pełni jakąś rolę mobilizującą. Ale to nie są częste przypadki, gdy rywalizację w szukaniu prawdy można zaliczyć jednoznacznie na plus. Najczęściej obok plusa pojawia się jakiś znaczący minus, nawet minus przeważający w ostatecznym rozrachunku. Dlatego napisałem sobie ów podpis - aby mi przypominał, abym też innym jakoś oznajmił, iż to co mnie naprawdę interesuje, to prawda jako taka, a do tego poznanie drugiego człowieka, który jest indywidualnością i... też jakąś "formą subiektywnej prawdy".

Wokół widzę jednak ludzi, dla których nie ma "prawdy tak po prostu", ale jest "moja prawda" i "cudza prawda". I dla tych ludzi "moja prawda" powinna stać się "ogólną prawdą", zaś cudza prawda powinna zostać oddalona, odsunięta jako nieprawidłowa NA TEJ ZASADZIE, ŻE JEST CUDZA. Dla mnie to jest zły mechanizm wyboru - ostatecznie prawdziwość miałaby zależeć od ustawienia na osi "moje - obce". Gdybym jeszcze miał gwarancję, że moje na starcie jest zawsze to słuszne, to może by się to sprawdziło. Ale wiem, że startuję z pozycji niepewnej, może błędnej, może wymagającej istotnej modyfikacji. Jeśli się zafiksuję na obronie tego, co mam aktualnie (czyli tego co jest na starcie), to będę fiksował tak samo dobre strony mojego stanowiska, jak i jego błędy.
Ja umiejętność zdystansowania się od aspektu rywalizacji, szukania agresywnego "mojości" prawdy traktuję jako MOC. To jest właśnie MOC UMYSŁU - bycie skupionym na prawdzie ogólnej, a nie prawdzie wyznaczonej przez emocje - wynikające trochę z chaosu ewolucji, trochę z narzuconych (może wrogich) wzorców. Umysł w mocy widzi rzeczy w samej prawdzie, widzi je jakimi są, albo przynajmniej NAJLEPIEJ JAK TENŻE UMYSŁ JEST W STANIE JE ZOBRAZOWAĆ W KONTEKŚCIE ZASADNICZEGO CELU.
Tylko co jest tym zasadniczym celem?...
Dość trudno jest go określić w tym kontekście. Bo nie chcę się opowiedzieć po stronie jakiejś formy filozoficznego realizmu (który najczęściej uważam za naiwne rozumowanie). Nie chce też zbytnio pożeglować w stronę idealizmu, bo w nim też widzę wiele pułapek dla umysłu. Tym co najbardziej racjonalne w owym układzie jest dośc szczególne połączenie
- wiedzy o sobie
- obrazowania tego, co niezależne ode mnie
,
Chcę zwrócić uwagę na to sformułowanie. Wydaje się ono być dość enigmatyczne, niekonkretne - w szczególności zamiast pisać o "rzeczywistości" i z nią wiązać ideę prawdy, ruszam ten temat jakimś "bocznym torem" - oto jest tu wciąż ów "ja", a zamiast rzeczywistości pojawia się to "obrazowanie tego co niezależne". Bo uważam, że postulowanie "rzeczywistości" niewiele daje poza zmyłką umysłu. Nie twierdzę, że jakiejś niezależnej od umysłu rzeczywistości nie ma. Może i jest. Ale twierdzę, iż jaka by owa rzeczywistość nie była, to NIE MAM SZANS POZNAWANIA JEJ W ODERWANIU OD SWOJEGO UMYSŁU. Więc ten swój umysł zawsze muszę właczyć do owej układanki w poszukiwanie prawdy. I ta prawda zawsze wyjdzie do pewnego stopnia subiektywna, moja.

Ktoś powie - hola! To czy ja czasem nie przeczę sam sobie? Wszak jeszcze przed chwilą się rozpisywałem o tym, jak to chcę odsunąć to co "moje" z rozumowania...
Tu jest pewna subtelność. Chcę odsunąć to "moje z rywalizacji", ale też chcę UWZGLĘDNIĆ to "moje ze sposobu patrzenia na świat i siebie". Tego drugiego pozbyć się i tak nie mam jak. Ale mogę go poznać, dzięki czemu będę miał szansę wziąć jakieś poprawki na błędy, które "mojość" generuje. I dopiero znając owe błędy (czasem nie muszą to być błędy w tym negatywnym sensie, a raczej "cechy charakterystyczne systemu"), będą prawdę miał szansę widzieć POD KONTROLĄ UMYSŁU, czyli tę prawdę będę miał szansę opanować, nie zaś być jej niewolnikiem.
Piszę, że "chcę uwzględnić" w rozumowaniu. To znowu jest wybrane świadomie określenie - "uwzględnić" nie oznacza koniecznie "akceptować". Uwzględnię w różnej postaci - coś zaakceptuję, coś odrzucę. Ostatecznie jednak na pewno nie będę ignorował.

I jeszcze jedna uwaga na koniec. Choć tu się zadeklarowałem jako przeciwnik rywalizacji, to nie oznacza wcale, że w ogóle rywalizację potępiam. Wręcz przeciwnie, traktuję ją jaką ważną i użyteczną ale...
... w pewnych sytuacjach i na określonych zasadach. Może też tak być, że sam sobie na epizody rywalizacji pozwolę. Jeśli będę miał do tego powód, albo ochotę. Bo zasadą jest nie tyle, że sama rywalizacja jest zła, lecz zła jest wtedy, gdy wyznacza nam ścieżki i ramy naszego myślenia o rzeczach ogólnych, wtedy gdy szukamy prawdy. Rywalizacja jest jednak bardzo cennym mechanizmem, do tego także używanym w schematach szukania prawdy. Tyle, że rywalizacja musi mieć jasne reguły - musi stać się GRĄ, przy której umysł jest graczem świadomym, a nie pionkiem w owej grze.


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Nie 22:56, 19 Lis 2017, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 23:26, 05 Sty 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Mam pewną swoja zasadę: nie mam cierpliwości do niecierpliwych.

Ta zasada dotyczy ludzi, z którymi dyskutuję na poważnie, uważając ich za intelektualnie na poziomie. Ten "poziom" to m.in. świadomość własnej omylności, życzliwość wobec krytyki (jeśli jest rzeczowa i zasadna), uprzejmość w formułowaniu myśli, umiejętność pohamowania negatywnych emocji. Uważam, ze tylko ten kto panuje nad emocjami teraz - w dyskusji, daje tym dowód, że panuje nad emocjami W OGÓLE, a więc dalej PANOWAŁ NAD SWOIMI OCENAMI, GDY DOKONYWAŁ OCEN SPRAW, O KTÓRYCH TERAZ DYSKUTUJEMY.
Ktoś niecierpliwy aktualnie, zapewne jest niecierpliwy częściej, czyli w sytuacji, gdy trzeba było rozważyć za i przeciw nowych spraw, gdy zastanawiał się nad wagą różnych argumentów (w tej sprawie, albo w innej), szacował owe argumenty w emocji - może "tak żeby było po pierwszej myśli" (a nie umiejąc się dystansować od pierwszego pomysłu), może tak, aby wyszło przeciw komuś (a nie obiektywnie, w duchu prawdy prześwietlając sprawę). Tak więc niecierpliwi są przeze mnie brani jako osoby "z dużym marginesem intelektualnego ryzyka". Nie oznacza to oczywiście, że we wszystkim się mylą, albo że w ogóle są głupi. Ale są NIEROZWAŻNI, z dużym prawdopodobieństwem STRONNICZY. Więc niecierpliwi uzyskują u mnie znacząco niższy atrybut wiarygodności, zaufania do tworzonych przez nich do ocen rzeczywistości.

Dyskutant na poziomie MA OBOWIĄZEK BYĆ CIERPLIWY (a przynajmniej być takim do czasu, gdy druga strona nie okaże się kompletnie lekceważąca reguły sensownej dyskusji - np. agresją, nie trzymaniem się tematu, wciskaniem ewidentnego kitu).
Przypominam sobie dyskusję tu na sfinii z jednym z dyskutantów. Używał on pewnego słowa w jednej ze swoich koncepcji. Ja zasugerowałem swoje rozumienie owego słowa, niezbyt pasujące do tego co pisał ów użytkownik. Wtedy nie doczekałem się wyjaśnienia tej sprawy. Doczekałem się za to oskarżenia o jakąś moją rzekomą "głupotę". To mi zamknęło kwestie tamtej koncepcji i tamtej sprawy. Nie wiem, czy ów ktoś miał rzeczywiście ciekawą, może cenną tę swoją koncepcję. Nawet jeśliby tak było, to i tak - swoim brakiem komunikatywności, gotowości do rzetelnego dialogu - uczynił dla mnie efektywnie ową koncepcję bezsensowną, chaotyczną. Jeśli ktoś nie umie rozwiać wątpliwości względem tego, co opisuje, to realnie działa tak, jakby jego opisy był chaotyczny, bez sensu.
Oczywiście można powiedzieć, że on "tam w środku" może miał dobrą koncepcję, może nawet genialną. Może... Ale jeśli przekazać jej nie jest w stanie, to ja nie zamierzam tracić czasu na rozmowę z nim, bo z racji na niekomunikatywność, jest ona nieskuteczna.
Zasadą moją jest - jeśli ktoś chce mi coś przekazać, to ma obowiązek się wytłumaczyć względem moich wątpliwości co do jego koncepcji, ma obowiązek odpowiedzieć na pytania i BYĆ W TYM CIERPLIWYM.
Jeśli cierpliwym nie będzie, jeśli życzliwym wyjaśnianiem nie doprowadzi mojego stanu rozumienia jego koncepcji do poziomu, gdy to ja zacznę tę koncepcję rozumieć, akceptować, to w moich myślach ta jego koncepcja dostaje bana. Bo coś niezrozumiałe i tak jest równoważne czemuś głupiemu - tak samo nie da się tego sensownie użyć w dalszym rozumowaniu.
Wspomniana zasada wynika ze świadomego mojego postanowienia, a jest motywowana nadrzędnym postulatu nie tracenia czasu na coś, co nie rokuje.


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pią 23:30, 05 Sty 2018, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:07, 09 Sty 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Dlaczego piszę długie posty?
Główny powód jest jeden - uważam, że sens ma przedstawianie poglądów WRAZ Z ICH KONTEKSTEM, ZARYSOWANIEM SKUTKÓW PRZYJĘCIA Z UKAZANIEM MECHANIZMÓW MYŚLOWYCH. Dlatego dla mnie czyste zdanie twierdzące (albo przeczące, to obojętne) w dyskusji, bez jakiegoś zasygnalizowania jego kontekstu najczęściej jest mało wartościowe. Jest ono co najwyżej luźną opinią, z którą nawet trudno polemizować, nawet trudno rzetelnie z nią dyskutować. No chyba, że chcemy dyskutować w trybie "aleś ty głupi, że tak piszesz", a odpowiedź "a ty jeszcze głupszy!". itd...
Dla mnie w ogóle takie epitety, przekrzykiwanie się, nazywanie, obrażanie są wyrazem niedojrzałości dyskutanta i w żaden sposób nie świadczą za tym, co ów dyskutant pisze. Raczej świadczą przeciw.
Tak więc dyskusji, które nie polegają na wypisywaniu sobie zdań twierdzących, a potem jeszcze bardziej twierdzących, a dalej jeszcze bardziej i autorytarnie twierdzących z wielkim przytupem, to jest zwyczajna żenada. Na to właściwie szkoda czasu, bo ktoś akceptujący taki styl wymiany myśli, w którym główną osią jest emocja rywalizacji, zaś brak jest dystansu do siebie, brak jest prób zobiektywizowania poglądów nie jest w ogóle dyskutantem na poziomie, nie jest intelektualistą.
Jest dodatkowy powód tego, że staram się pisać długie posty, w których pokazuję zwykle CIĄG MYŚLOWY, czyli pojawia się jakoś wyjaśnienie SKĄD wnioskuję o jakimś stwierdzeniu, a także GDZIE SĄ GRANICE tego stwierdzenia (!), co dalej potencjalnie WYNIKA Z TEGO STWIERDZENIA. Tym powodem jest DANIE SZANSY NA ZASADNY ATAK NA MÓJ POGLĄD!
Bo jak, jak najbardziej, przyjmuję za standard, że przedstawiane przeze mnie poglądy MOGĄ I POWINNY BYĆ ATAKOWANE. Tylko chodzi o to, aby były atakowane moje poglądy, a nie luźne asocjacje względem tych poglądów. Dlatego też wskazują ścieżki rozumowania związane z owymi poglądami - te ścieżki mogą być punktem zaczepienia do ataku, który ktoś (mam nadzieję zasadnie) przeprowadzi.
Takie zdanie pojedyncze, nie wyjaśnione w kontekście, z brakiem ukonkretnienia jak wieloznaczne słowa są rozumiane w ramach omawianej myśli, nie mogą być (przynajmniej w normalnych warunkach) zasadnie omawiana, bo właściwie nie wiadomo o co w nich tak dokładnie chodzi.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 0:06, 18 Sty 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Ambicja intelektualna trudna zrozumienia
Posiadam pewną swoją ambicję intelektualną, która - jak sądzę obserwując reakcje ludiz w dyskusjach - jest dla większości trudna zrozumienia.

Typowa postawa dyskutanta, jaką obserwuję skupia się na ambicji, którą skrótowo określiłbym: z maksymalną mocą ogłosić i utwierdzić swoją rację. Przynajmniej tak odbieram reakcje ludzi, którzy wypowiadają się w bardzo arbitralnym stylu, dość rzadko wyjaśniają powody, dla których to właśnie twierdzą. Odnoszę wrażenie, że chcieliby przekazać komunikat: przyjmijcie to co tu napisano JAK JEST i nie wątpcie w to! Dalej, gdy ktoś się dopytuje (zbyt) dociekliwie, tak traktujące dyskusję osoby zaczynają się denerwować, starają się być jeszcze bardziej dobitne w swoich stwierdzeniach, a jak to nie pomoże, to nieraz atakują samego pytającego (ad personam).
Dla mnie powyższa postawa jest po prostu niezrozumiała. Widzę, jako właściwą dla mnie, ambicję innego rodzaju:
niezakłóconym, spokojnym umysłem objąć każdy aspekt sprawy, każdy kierunek spojrzenia na nią, nie upierając się zbyt mocno przy tej wersji, która aktualnie wydaje mi się najsensowniejsza.
Zakładam, że nie muszę przyjmować każdego prezentowanego mi poglądu, ale POWINIENEM GO ZROZUMIEĆ, albo jeśli sam pogląd okaże się jakoś kompletnie chaotyczny i bezsensowny, to przecież mogę jeszcze ZROZUMIEĆ CZŁOWIEKA, który ten pogląd wygłasza. Dlaczego popełnia taki błąd? Jakie wewnętrzne mechanizmy myślowo - uczuciowe skłaniają owego człowieka, do utrzymywania w sobie tak mało perspektywicznych mniemań?...

Mam tę ambicję aby zrozumieć poglądy innych ludzi czasem lepiej, dokładniej, ściślej niż oni sami je rozumieją! Nie obrażam się więc, gdy ktoś ma pogląd przeciwny mojemu. Nie obrażam się dlatego, że po pierwsze wiem, że każdy pogląd da się udoskonalić, więc ten mój na pewno też, co znaczy, że jest sens go jakoś (zasadnie, choć nie zawsze krytykom ta zasadność wychodzi) podważać. Po drugie nie obrażam się na krytykę, bo widzę w niej swoisty dar dla mnie - może zwrócenie uwagi na to, co przeoczyłem (najczęściej nie przeoczyłem, ale czasami ktoś mi wytknie rzeczywiście istniejący błąd), albo przynajmniej zasygnalizuje jak coś rozumie (stąd będę miał wniosek jak przystępniej formułować swoje myśli). Krytyka poglądów jest (według mnie) DAREM. I to darem tym cenniejszym im bardziej krytyka jest celna, zasadna. Ja zaś powinienem okazać się na tyle mocnym (w intelekcie, woli, uczuciach), aby:
- opanować naturalną irytację, że coś się mi sprzeciwia
- przeanalizować zasadność owej krytyki
- jeśli krytyka jest zasadna, to ucieszyć się z dostarczenia mi cennej wskazówki o popełnionym błędzie.
- jeśli krytyka jest nie zasadna, to zrozumieć jakie błędy popełniają ludzie w percepcji moich sformułowań (poznać tych ludzi, poznać naturę interakcji)
Jeśli to wszystko mi się nie uda, to będę mentalny (intelektualno - emocjonalny) cienias. Jeśli zareaguję neurotycznie, wkurzając się na krytykującego (jak smiał!, nie przyjął mojej "mądrości?!...) to jestem cienias.
A jeśli się tym cieniasem, mimo tych własnych przekonań, mimo wiedzy, że powinienem być inny (choć dzisiaj uległem słabości), to przynajmniej powinienem umieć wyciągnąć wniosek na przyszłość. Aby za następnym razem cieniasem już się nie okazać.

Skąd zaś w ogóle u mnie ta (masochistyczna?...) tendencja do przyjmowania krytyki, do nie walczenia o przyjęcie tego, co piszę?
- Odpowiedź jest dość prosta: bo mam świadomość NIEDOSKONAŁOŚCI mojego umysłu - mich koncepcji, sformułowań, reakcji. Skoro wiem, że jestem niedoskonały, to jak mógłbym być niezadowolony, gdy ktoś wnosi swój wkład, abym się doskonalił? Dlaczego mam z jakąś wielką mocą ogłaszać poglądy, które przecież właśnie są niedoskonałe?...
- To raczej robię odwrotnie, czyli przedstawiając swoje myśli, wskazuję skąd się one wzięły (stąd te długie teksty, jakie produkuję), aby każdy mógł sam prześledzić ścieżkę rozumowania, aby nie przyjmował mojego rozumowania jako coś arbitralnego, autorytatywnie głoszonego, lecz jako PROPOZYCJA spojrzenia na sprawę. Ostatecznie każdy tę propozycję oceni swoim rozumem i albo ją przyjmie (to miło, że mu się spodobała, ale też związana jest z tym odpowiedzialność, bo może ktoś z tego powodu podjąć jakąś decyzję, która okaże się niewłaściwa, a ja będę temu pośrednio winny), albo tez moją propozycję odrzuci (wtedy przynajmniej będę miał z głowy problem odpowiedzialności za jakiś potencjalny błąd owej osoby).
Przyznam, że nie za bardzo nawet lubię, gdy ludzie za łatwo (czyli bez wewnętrznej weryfikacji, jakiegoś pogrymaszenia, powątpiewania) przyjmują moją argumentację. Taka łatwość przyjęcia, bez pytań, bez uzgodnień sugerowałaby by bowiem POWIERZCHOWNOŚĆ owego przyjęcia. Pogląd naprawdę ważny i cenny instynktownie chce się sprawdzić, potwierdzić, ujrzeć w szerszym świetle. Jeśli ktoś przyjmuje jakiś pogląd/koncepcję/rozumowanie od razu bez zastrzeżeń i pytań, to znaczy, że nad tą koncepcją nie za bardzo myślał, nie stawiał jej pytań, nie dopasowywał do swojego umysłu - czyli de facto ją ZIGNOROWAŁ intelektualnie. Dlatego dopytywanie się, nawet krytykę tego co piszę traktuję jako naturalny, a do tego cenny objaw zainteresowania, przeżywania, myślenia. I celne pytania raczej sprawią mi satysfakcję, niż poczuję się dotknięty.
Nie rozumiem zaś ludzi, którzy warczą, złoszczą się na każdą wątpliwość, dopytywanie. Oni chyba nie chcą, aby ich poglądy zostały PRZYJĘTE NAPRAWDĘ - chcą jedynie pustej deklaracji przyjęcia, jakiegoś takiego "przyznania racji" dla (w moim przekonaniu głupiego, niedojrzałego) odczucia "ależ mądry jestem, ależ wielki...". A to jest dla mnie postawa raczej głupka, pyszałka, intelektualnego cieniasa.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 18:47, 18 Lut 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Wrogość i przyjaźń
Jestem wrogiem wrogości
i przyjacielem przyjaźni
oznacza to z grubsza tyle,
że nie mam zamiaru przyłączać się do nikogo, kto widzi świat przez pryzmat wrogości
zaś chętnie przyłączę się do tych, którzy chcą być przyjaciółmi wszystkich
Ci którzy dzielą, którzy lubują się wywyższaniu swoich a poniżaniu obcych
ci nie mogą byc moimi przyjaciółmi w pełnym w duchowym porozumieniu
choć nie są też wrogami, bo wrogość w ogóle nie powinna mieć dostępu do mojego umysłu
Ci co wrogość propagują i w sobie ją rozwijają
są dla mnie po prostu głupcami.
Ale potępiać ich też nie mam prawa
w końcu sam, w nieregularnych odstępach czasu, bywam głupcem
mylę się, popełniam błędy
w chwilach dla siebie nieprzewidywalnych.

Michał Dyszyński 18.02.2018
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 23:59, 21 Kwi 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Ostatnio doszedłem do wniosku, że już wiem, co określiłbym jako główny, indywidualny rys swojego myślenia (może nie tylko ten, ale ten na pewno), czym różnię się od myślenia "typowego". Ten rys związany jest ze szczególnym pragnieniem, dążnością intelektualno - uczuciową, wewnętrznym jakby postanowieniem. Treść tej dążności - postanowienia można by sformułować jako:
wystrzegać się w stopniu maksymalnym jak to tylko możliwe mówienia, myślenia, deklarowania rzeczy, tez, sformułowań, co do których jest duże prawdopodobieństwo, że sam nie wiem o czym mówię, gdy to mówię.

Tak - skomplikowane i dla wielu niejasne. Ale część osób pewnie to sformułowanie zrozumie. Dla tych, którzy to czytają, a jeszcze się nie zniechęcili do lektury, choć nie za bardzo rozumieją, o co mi chodzi, dodam trochę wyjaśnień.
Problem KLUCZOWY dla bycia CZŁOWIEKIEM PRAWDY, kimś kto myślowo w ogóle JEST KIMŚ, to nie robienie rzeczy bez sensu, rzeczy sprzecznych wewnętrznie, bełkotliwych intelektualnie. Dlaczego uważam ten aspekt sprawy za tak ważny?...
- Bo jeśli pozwolę sobie na sprzeczność w moim rozumowaniu i działaniu, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że będę - myśląc iż działam na swoją korzyść - w istocie działał przeciw sobie. Z dużym prawdopodobieństwem okażę się głupcem, który tak naprawdę:
- nie chce tego, co mu się wydaje (co deklaruje) że chce - przekona się o tym po jakimś czasie, a wtedy wyjdzie, że był głupcem
- nie myśli tego, co mówi, że myśli - przekona się o tym po jakimś czasie, a wtedy wyjdzie, że był głupcem
- nie powinien osiągać tego, do czego teraz dąży z takim uporem - przekona się o tym po jakimś czasie, a wtedy wyjdzie, że był głupcem
W ogóle jest głupcem i już.

Ludzie, jak zauważyłem, nie stawiają sobie pytania: czy jestem głupcem?
To pytanie jest mało przyjemne. Ludzie uważają: po co miałbym się męczyć rozkminianiem takich niemiłych pytań?
Dla mnie pytanie o moją głupotę jest wciąż na tapecie, jest treścią mojego zycia. Masochizn?...
- raczej lęk, raczej przeświadczenie, że jak nie poznam "wroga" (tego co niszczące moją osobowość), to ten wróg mnie "zje na śniadanie", zadrwi sobie ze mnie na tyle, ze ja już nie będę w stanie znieść samego siebie i życia, które mam do dyspozycji.
Więc stawiam sobie pytanie o moją głupotę. Stawiam jest sobie każdego dnia wielokrotnie.
Tu oczywiście wielu z radością i satysfakcją względem mnie wykrzyknie: no właśnie! Widzisz, przecież ci mówiłem/am, że jesteś głupi! Hahaha! :rotfl:
Widzisz, upierałeś się, to w końcu rozumiesz, że głupie jesteś i głupim zostaniesz! Hahaha! :rotfl:
W jakiś sposób ten ktoś ma rację. Ale w inny sposób jej nie ma. Najczęściej jej nie ma właśnie dlatego, że/jeśli mu sprawiła mu przyjemność, poczuł się dowartościowany tak mi właśnie mówiąc, czy myśląc. Akurat takie dowartościowywanie się kosztem poniżania innych ja już, bez większych wątpliwości, mam zakwalifikowaną właśnie jako głupotę jedną z gorszych. Sobie na takie myślenie nie pozwalam, bo już wiem (!), że wcale nie chcę, aby satysfakcją dla mnie było to, że kogoś poniżyłem. Nie chcę tego z kilku powodów:
- bo to świadczyłoby, że uzależniam moją opinię o sobie od arbitralnej, czysto ambicjonalnej kwalifikacji. Czyli daję tym świadectwo temu, iż ufam sensowi całego tego ludzkiego targowiska próżności. A ja jednak mam tę ambicję, aby temu targowisku nie ufać.
- bo moja wartość po prostu zależy od czegoś większego, niż to czy komuś nosa przytarłem, czy nie, a nawet od tego, czy mi nosa przytarto. Jeślibym uznał, że od tego ma zależeć moja wartość, to stałbym się bezbronny wobec tych wszystkich ataków, które różni ludzie - z powodów mniej, czy bardziej głupich, kapryśnych - będą mnie raczyć. Stawiam tamę jakiegoś wyrazistego wiązania uznawania mojej wartości z tymi żałosnymi utarczkami emocjonalnymi. Odrzucam takie wartościowanie mnie.
- doświadczenie nauczyło mnie, że radość z poniżania innych mają głównie ludzie małostkowi, małej inteligencji i słabej duchowości. Nie chcę do nich dołączyć.
- właściwie tak REALNIE to owe uznania NIC NIE ZNACZĄ. Ani na tym zarabiam finansowo, ani nie poprawia mi się od tego zdrowie, ani związki z ludźmi. Więc wychodzi na to, że szkoda tracić czasu na tę pustą grę we wzajemne poniżanie się.
- wiem, że pochodzenie owej ambicji poniżenia innych jest w jakimś stopniu ewolucyjne - wiąże się ze zdobywaniem pozycji w stadzie. Tam mają wilki, krowy, małpy i inne zwierzęta. One podlegają swoim instynktom, im nie zarzucam głupoty - bo to zwierzęta. Ale jak jestem człowiekiem, czyli - przynajmniej jak zakładam - istotą świadomą, kimś kto jest w stanie oceniać wartość swoim emocji, działań, budowanego systemu wartości. I oceniam, że choć może na poziomie walki o władzę w stadzie ten mechanizm wywyższania siebie, a poniżania innych działa i jest skuteczny, to ja zadam o ten mechanizm pytanie: po co mi to? I żądam na owo pytanie bardzo konkretnej, intelektualnej odpowiedzi (czyli innej niż odpowiedzi: tak lubię, więc tak robię...). Mam ambicję, aby myślą panować nad spuścizną ewolucyjną, aby za pomocą rozumowania określać to, co uznam za wartościowe, a co odrzucę.

Tak więc świadomie, z premedytacją, nawet dość ostentacyjnie stawiam sobie pytanie o moją głupotę. Jeśli ktoś mnie wyśmieje i uzna owo pytanie za powód do poczucia się lepiej z powodu poniżenia mnie, to ja (z uśmiechem politowania) pomyślę o kimś takim: nie przemyślałeś tego, robisz to, co ci twoja zwierzęca natura narzuca, ale nie jesteś w stanie analizować swoich pragnień, dążeń, masz małą samoświadomość, a to jednocześnie jest powód, aby wartość tego "poniżenia" mnie zlekceważyć. Więcej, jest to dla mnie jeszcze jedna fajna okazja do przetestowania siebie: czy naprawdę moje emocje już odpowiadają temu systemowi wartości, który uznałem i traktuję jako mój?... Jeśli łatwo przyjdzie mi zlekceważyć taką czyjąś prymitywną reakcję, to znaczy że jest Ok. Jeśli mam z tym problem - to też jest korzyść, bo wiem, że muszę nad sobą pracować.

Wracając do tego, że chcę mówić, myśleć tak, aby nie obracać rzeczy bez sensu, aby nie gadać na pusto, generując słowa, którym nie potrafię nadać znaczeń. Ta postawa odnosi się do wszystkiego - także do mojego teizmu.
Tu mamy problem semantycznego aspektu pytania o istnienie Boga.

Url artykułu poniżej napisał:
Wbrew pozorom, nie chodzi wcale o to, że nie można powiedzieć, iż Bóg jest, albo go nie ma. Jedna z najwybitniejszych polskich ateistek stwierdziła po prostu, iż samo pytanie jest bezzasadne. Co z tego wynika?

[link widoczny dla zalogowanych]
Czy potrafię wyrażeniu "Bóg" nadać znaczenie?
Pytanie nie jest proste, warto osobnego wątku. Tutaj odpowiem tylko na nie ogólnikowo: przez całe życie staram się słowu "Bóg", ale także "ja" (bo to powiązane) nadawać znaczenia jak najbardziej jasne i konkretne. Tych znaczeń jest wiele, tworzą one jakby "sieć", skomplikowany układ.
Ale na razie tu skończę, bo się długi esej zrobił...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 1:03, 08 Maj 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Ktoś kiedyś powiedział coś w stylu: jeśli jakiejś rzeczy nie da się przedstawić w kilku zdaniach, to w ogóle nie warto jest jej przedstawiać (może jakoś podobnie...). Ja uważam coś dokładnie przeciwnego, czyli moją tezą byłoby coś w stylu:
1. jeśli coś można przedstawić adekwatnie do treści w jednym zdaniu, to zapewne jest to reklama, hasło wyborcze, albo coś o podobnej wartości informacyjnej. Ewentualnie w jednym zdaniu można WSKAZAĆ na coś, co ma dobrze rozpoznawalną nazwę.
2. jeśli coś daje się można adekwatnie przedstawić w kilku zdaniach, to mamy do czynienia z ogólnym zarysowaniem poglądu, wstępem do myśli, może prostym spostrzeżeniem o bliżej nieokreślonej prawdziwości, sensowności, poprawności. Można tak przekazać jakąś PROSTĄ MYŚL
3. poglądy jako tako określone, wyłaniające treść nową, czyli nie polegającą na wskazaniu czegoś, dadzą się zarysować zgrubnie na dwóch - trzech stronach (A4). Będzie tu jeszcze wiele nieścisłości i niedokładności, ale już z grubsza będzie wiadomo, o co chodzi, czym to się różni od podobnych myśli.
4. poglądy naprawdę nowe, przełomowe, ważne, niebanalne wymagają WIELU ARTYKUŁÓW (esejów), może całej książki, albo i wielu książek. Bo tego rodzaju poglady posiadają wiele aspektów, które nieraz trzeba opisywać w złożony sposób, są powiązane z wieloma innymi poglądami, choć niektóre z kolei narzucające się powiązania należy wykluczyć, aby nie fałszowały rozumowania.

Ktoś, kto uważa, że po napisaniu mi zdania, czy kliku zdań, ja już powinienem wiedzieć o co mu chodzi (szczególnie jeśli chodzi o filozofię, albo coś podobnej klasy złożoności) najwyraźniej oczekuje ode mnie albo jasnowidzenia, albo telepatii - bo tylko dzięki jakimś podobnym niezwykłym mocom byłbym w stanie uporać się z tą typową ilością pytań, niejasności, jakie posiadam po zapoznaniu się z dowolną myślą, która nie będzie jakoś oczywista, czy banalna.

Zwięzłość, lakoniczność wypowiedzi może zadziałać bez znaczących błędów jedynie w sytuacjach, gdy zagadnienie samo z góry ogranicza zakres interpretacji. Czyli oczywiście gdy ktoś pyta: jaka jest temperatura na termometrze w pokoju? to odpowiedź "jest 20 stopni" jest rzeczywiście informująca i wystarczająca. Jednak już problemu filozoficznego, zagadnienia naukowego, nawet opisu filmu, książki, czy czyjegoś emocjonalnego stosunku do osoby, spraw politycznych, czy innych złożonych zagadnień po prostu nie ma jak przedstawić prostym hasłem na tyle skutecznie, aby rzeczywiście jakoś odwzorowywało to w umyśle odbiorcy ów wieloaspektowy stan, o którym myślał nadawca przekazu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 23:38, 22 Sie 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Wydaje mi się, że pewną cechę myślenia i dyskutowania mam relatywnie rzadko spotykaną. Myślę tutaj o braniu pod uwagę podczas dyskusji nie tylko to, co chce powiedzieć, ale JAK TO POWIEDZIEĆ W JĘZYKU I MENTALNOŚCI ODBIORCY. Nie do końca mi się to udaje. Wiele swoich idei, które sobie jakoś tam opracowałem, uważam za niemożliwe do przekazania z braku szans na odzew, zrozumienie u większości współdyskutantów. Wytłumaczeniem tego nie jest jednak to, że miałbym być jakoś mądrzejszy, ale to, że każdy ma swoją drogę dochodzenia do prawdy, SUBIEKTYWNE rozumowanie, ścieżkę poszukiwania spójności w rozumowaniu na swój sposób. Zdaję sobie sprawę z różnic wykształcenia, z tego, że każdy człowiek ma swój własny zbiór unikalnych odkryć intelektualnych (czasem odkryć fałszywych, ale to inna sprawa). Są ludzie, dla których najważniejsza jest ambicja, a dla tej ambicji wciąż poświęcają bardzo wiele, nawet spójność w rozumowaniu. Inni dbają bardzo o to, jak są odbierani przez środowisko - tak bardzo, że niemal nie są w stanie formułować zdań niezależnych od czyjejś oceny. Jeszcze inni mają bardzo indywidualne profile intelektualne - np. sawanci potrafią używać mózgu na absolutnie niedostępny komukolwiek sposób (najczęściej kosztem jakichś innych możliwości, czy umiejętności). Każdy jest inny i dopiero poznając, jaki jest, można się skomunikować z nim skutecznie.

Dość podobną różnicą od znacznej części osób (w tym względzie chyba więcej bym znalazł osób myślących podobnie do mnie) jest to, że właściwie żadnego przekazu myśli nie traktuję jako ostatecznego, pełnego, ujmującego prawdę w całej okazałości. Wszystko można wyjaśnić lepiej, sformułować na precyzyjniejszy sposób. Każda myśl da się rozszerzyć, ująć nie uwzględnione wcześniej aspekty. Dlatego nie kłócę się na zabój o sformułowania, ale staram się raczej traktować słowa na podobieństwo malunków - coś tam odwzorowujących z krajobrazu, czy modela, ale nie przekazujących pełni widoku.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 0:22, 24 Sie 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Narobiłem w życiu niemało głupot właściwie...
nie wiedząc dlaczego. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co coś tam mi przyszło do głowy i zrobiłem coś, co nie miało sensu. Właściwie to tak kompletnie nie miało sensu, bo ani ja z tego nie miałem korzyści, ani nikt inny, a do tego były straty.
Czasem to życie nas jakoś tak oszołomi, że robimy coś kompletnie od czapy.

Myślenie i działanie celowe jest wcale niełatwą sztuką. :think:
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 15:23, 24 Wrz 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Niedawno doszedłem do wniosku, że - patrząc na sporą część (chyba większość) ludzi - jestem jakimś ewenementem w stylu myślenia. Bo ja najczęściej zastanawiam się CZY mam rację?
Ludzie w moim otoczeniu zastanawiają się, deliberują się ŻE mają rację, kolekcjonują przypadki w jaki sposób mają tę rację, a jak to ich przeciwnicy owej racji nie mają.
Dla mnie potwierdzanie sobie własnych poglądów (rozumiane, jako unikanie rozważania kontrowersji względem nich, szukanie TYLKO potwierdzeń) na tysiące sposobów to takie intelektualne onanizowanie się - niby można, ale nic mądrego z tego nie wynika.
Właściwie to zupełnie nie wiem, czemu służy posiadanie TAKIEJ racji, że ją sam sobie skolekcjonowałem, napotwierdzałem, pousuwałem, co niewygodne. Przecież tego rodzaju "racja" jest NIC NIE WARTA, jest arbitralna, wybrana samodzielnie. To uczciwiej (i prościej) w takiej sytuacji byłoby już nie kolekcjonować owych potwierdzeń (skoro i tak są naciągane), a uznać od początku swoje zdanie jako absolutne, siebie mianować posiadającym nieomylną intuicję. Wtedy przynajmniej wszystko jest od początku do końca jasne, że wybór był arbitralny. Po co udawać, że jest inaczej?


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pon 20:49, 24 Wrz 2018, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 14:13, 06 Paź 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Michał Dyszyński napisał:
Niedawno doszedłem do wniosku, że - patrząc na sporą część (chyba większość) ludzi - jestem jakimś ewenementem w stylu myślenia. Bo ja najczęściej zastanawiam się CZY mam rację?

Właściwie to chyba kto wie, czy nie powinienem określić siebie jako kogoś WPATRUJĄCEGO SIĘ W SWOJE BŁĘDY I PORAŻKI.
Masochista?...
- Trudno powiedzieć... Ale chyba prawdą jest, że o swoich sukcesach myślę relatywnie rzadko, a o porażkach, błędach, słabościach, jakie mam przemyśliwuję każdego dnia wielokrotnie.
Taka postawa jest pewnie dla wielu kompletnie niezrozumiała. Po co się katować tymi przykrymi myślami? - tak chyba zareaguje większość osób.
Ale ja tymi przykrymi myślami aż tak bardzo się nie katuję - znoszę je jakoś, wytrzymuję bez wielkiego dyskomfortu (najczęściej). Poza tym myślenie o sukcesach uważam (najczęściej, pewnie będą wyjątki) za dość jałowe - niewiele z tego wynika: sukces był, zdarzył się, fajnie. Ale jaki wniosek miałbym z tego wyciągnąć?
Myśl o porażce jest bardziej twórcza - wynika z niej diagnoza jakiejś mojej słabości, jest jakieś wyzwanie, aby coś poprawić, aby stawać się doskonalszym. W ogóle życie traktuję trochę na podobieństwo kogoś płynącego przez morze w przeciekającej łódce - wciąż trzeba uszczelniać jakieś przecieki, coś poprawiać, bo inaczej łódka zatonie. Więc warto zwracać uwagę na to co cieknie, a na te miejsca poszycia łodzi, które dobrze się sprawują.
I też - to dość nieskromnie przyznam - trochę mam nawet z tego satysfakcji, trochę sobie schlebiam, że sam ów fakt, iż mentalnie nie potrzebuję sobie "kadzić", świadczy o mojej mocy, o tym, że potrafię widzieć sprawy w oderwaniu od ciągłego karmienia skamlącego o dowartościowanie ego. Ludzie potrzebujący wciąż energetyczno - uczuciowego "podkarmiania", z konieczności będą widzieli świat w ramach tego celu, jaki z konieczności karmienia wynika - czyli będą postrzegali rzeczywistość z odgórnym nastawieniem, skrzywiając rozpoznania pod jakimś kątem. Zobaczą więc świat nie takim, jaki on jest, lecz trochę jaki chcieliby zobaczyć. Czasem może nawet bardzo jakim chcieliby go zobaczyć.
Przekonałem się z doświadczenia, że najmniej zafałszowań przy odbiorze rzeczywistości pojawia się gdy mamy nastawienie pewnego mentalnego chłodu, oschłości, obojętności, oderwaniu od swoich potrzeb, oczekiwań, pragnień, a po prostu patrząc z uwagą w bezstronności. To się sprawdza, bo wtedy mogę na swoich rozpoznaniach polegać, a dalej powoduje to, że czuję się pewniej, bezpieczniej, mając uzasadnione przekonanie, że coś ważnego (może stanowiącego zagrożenie) nie umknęło mojej uwadze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 22:31, 12 Lis 2018    Temat postu: Re: Michał o sobie

Muszę przyznać, że jestem przeciwnikiem autorytaryzmu. Ale nie przeciwnikiem totalnym. Zdaję sobie sprawę, że autorytet ogólnie jest czymś niezbędnym w tej całej człowieczej układance w wiedzę i rozumienie, dziedzictwo pokoleń, wychowanie młodych ludzi. Mamy autorytet nauki, autorytety moralne. I tak powinno być, ale też chyba nigdy autorytet nie powinien stawać się absolutnym.
Pisałem o tym tutaj. http://www.sfinia.fora.pl/blog-michal-dyszynski,73/technologia-mysli,9221.html#416177

Nieraz się zastanawiałem: co spowodowałoby, aby coś/kogoś uznał za autorytet na tyle mocny, aby był on w stanie (przynajmniej w jakimś tam zakresie) pokonać zaufanie do własnych rozstrzygnięć, poglądów?...

Wiem co na pewno sprzeciwiłoby się takiemu uznaniu:
- AGRESYWNY, ZAWŁASZCZAJĄCY TRYB formułowania myśli
- Brak wyjaśniania kwestii spornych
- ukrywanie przede mną okoliczności, informacji - mataczenie
- wyraźna prywata, szukanie własnej korzyści, powoływanie się na egoistyczne pobudki
- niestabilność emocjonalna, roszczeniowość, niekontrolowana agresja, skłonność do przesadnie emocjonalnych, nawet obraźliwych form wypowiedzi.

Ktoś, kto posługuje się przymusem, agresją ma domyślny status mało dojrzałego, niezrównoważonego, SŁABEGO mentalnie. Ktoś taki nie jest autorytetem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 13:27, 21 Sty 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Niedawno przyszło mi do głowy, że dla wielu ludzi to co piszę, jak się komunikuję jest niezrozumiałe, obce, jakoś tam nieatrakcyjne. Wydaje mi się, że mam dość mocno hipotezę, dlaczego tak jest. W moim przekonaniu obcość mojego stylu myślenia wynika z nieustannego separowania się od prostych stwierdzeń, ciągłe zawieszanie sądów, uciekanie od jednostkowych konkluzji.
Ludzie lubią dyskutować o konkretach, a także o konkretach jasno wpisujących się w jakieś strony sporu. Ktoś kiedyś powiedział, że "Michał nie ma swoich poglądów". I w dużym stopniu jest tu racja, że ja wciąż szukam więcej przesłanek, wciąż wątpię, wciąż nie stawiam ostatecznej kropki nad "i".

Tu pewnie część kolegów ateistów, z którymi dyskutowałem, powie: no jak to! skoro jesteś taki wątpiący, to dlaczego tak chętnie mówisz o WIERZE?
Ano właśnie dlatego, że we wszystko wątpię, to jedynym dobrym "myślowym interfejsem" do rzeczywistości jest dla mnie właśnie wiara. Bo wiara daje mi ten dodatkowy stopień swobody, którym fakty mogę osadzać dalej, albo i bliżej uznania ich za ostateczną prawdę. Mogę wierzyć słabiej, bądź silniej, mogę wierzyć na sposób osobisty, albo bardziej bezosobowo. W tym jak wierzę widzę przestrzeń do rozumowania, bo bez wiary mam tylko dwie opcje uznania stwierdzenia - prawdę i fałsz. Z wiarą zaś mam płynne continuum przejścia, stopniowanie mojego stosunku do danego stwierdzenia na wiele sposobów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 17:42, 11 Lut 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Mam takie "hobby", aby w wielu sytuacjach być ponad swoje ego. Robię więc wiele rzeczy - specjalnie i świadomie - wbrew bezpośrednim odruchom.
- przyznaję rację tym, z którymi jestem skonfliktowany, którzy mnie nie lubią, jeśli tylko jest ku temu jakiś powód
- próbuję wywyższyć tego, kto mnie zirytował i zasługuje na moje nielubienie.
- staram się krytykować te własne pomysły, które mi się podobają
- nie reaguję agresją na agresję (często nie reaguję, ale nie deklaruję, że nie zareaguję, gdy uznam to za stosowne)
- próbuję traktować równo tych, którzy mi z czymś pasują i tych, za którymi nie przepadam.
- raczej staram się unikać samochwalstwa i szukania tych, bo mnie chwalą, bo to osłabia umysł mentalnie, czyniąc go rozlazłym i podatnym na manipulację
- staram się formułować opinie w sposób możliwie najmniej ocenny.

Dlaczego tak?...
- To jest dla mnie forma "higieny intelektualnej". Mój model poprawnego intelektu, opiera się o konieczność WYBIERANIA Z MOŻLIWIE PEŁNEJ BAZY OPCJI. Inaczej mówiąc powinienem WIDZIEĆ WSZYSTKO (całkiem wszystkiego oczywiście się nie da widzieć, to taka emfaza w sformułowaniu), brać pod uwagę każdą z możliwych opcji. Jeśli emocje, układy rywalizacyjne z ludźmi miałyby mi jakoś automatycznie usuwać opcje z wyboru, czy z oglądu sprawy (na zasadzie: tę opcję zgłosił mój wróg, więc jej nie rozpatruję), to ROBIŁBYM SOBIE INTELEKTUALNĄ KRZYWDĘ. Bo sam sobie ograniczałbym rozumienie, wiedzę.
W moim przekonaniu idee nie mają ścisłego właściciela. Tzn. idee mogą mieć twórcę, ale nie jest on dalej właścicielem idei, bo idea będzie żyła już niezależnie od twórcy, w umysłach tych, którzy ideę przyjęli. Zatem idea wytworzona przez samego diabła też jest jakoś ciekawa, warta rozważenia (choć zapewne nie do wyboru, nie do zastosowania na sobie). Na tym świecie jest i dobro, i zło - każde z nich musi być ROZPOZNANE. Bo właściwie jedno jakoś wyjaśnia drugie - dobro jest zlikwidowaniem zła, przekształceniem go w coś wartościowego. Nie sposób jest czynić dobro, jeśli się będziemy separowali od wiedzy o tym, co trzeba zmienić (jakie zło trzeba zmienić) i na czym owa zmiana polega (czyli jak różnicować stare - złe, z nowym - dobrym).

Uważam filtrowanie informacji pod kątem emocji, przynależności swój vs obcy za błąd i słabość. Informacje są obojętne jako takie - nie są (dla mnie) ani dobre, ani złe. Dobry, albo zły jednak może być mój odbiór tych informacji, ich przyjęcie w jakiejś formie, albo i zastosowanie. Umysł mocny, zrównoważony z taką samą łatwością (bez dyskomfortu) wkracza w obszary potencjalnych zagrożeń dla siebie, jak i w obszary swojej chwały. Właściwie to nawet wkraczanie w obszary zagrożeń jest ważniejsze - wszak wroga warto jest mieć rozpoznanego, zaś tam gdzie jest chwała, to ona i tak będzie.

Wiem, że niejeden na taką moją strategię życiowo - dyskusyjną pomyśli (może powie) coś w stylu: z tym podejściem zwyczajnie, Michale, PRZEGRASZ!
- Cóż na to odpowiem?
- Ano, że ów ktoś MA RACJĘ! PRZEGRAM. To przyznaję, że przegram w zwykłym znaczeniu słowa, a wygrany będzie tryumfował. I niech mu będzie na zdrowie!
Stać mnie na takie przegrane. :rotfl: :rotfl: :rotfl:
Bo moją ambicją jest NIE GRAĆ o to co jest do wygrania w tych domyślnych grach. Ja grywam w zupełnie inną grę i wygrywam w niej. A że inni nie widza tych laurów, jakie wygrywam?...
- żaden problem! Każdy ma swoją grę i swoje laury. :brawo:


Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Pon 18:39, 11 Lut 2019, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 11:04, 13 Mar 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Nie cierpię marnotrawstwa
Zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom moje zachowania wydadzą się śmieszne. Chowam każdą jako taką nie zepsutą torebkę foliową - może się przyda na śmieci, może jeszcze wykorzystam. Jak myję ręce, to nie odkręcam wody, żeby się lała, podczas gdy ja namydlam dłonie. Mam takie mydło w piance, które samo z siebie ma połową wody w składzie, więc aby namydlić ręce w ogóle nie puszczam wody w kranie. Dopiero pod koniec mycia puszczam wodę - gdy spłukuję mydło.
Jadąc samochodem staram się stosować wszystkie zasady eco-drivingu, z daleka obserwuję, czy nie trzeba będzie się zatrzymać i zawczasu zdejmuję nogę z gazu, hamuję silnikiem, optymalizuję zużycie samochodu. Jak mam gdzieś względnie blisko, to nie używam samochodu, tylko idę piechotą (w sytuacjach, gdy zdecydowana większość ludzi dla takiego dystansu użyłaby samochodu). To ostatnie trochę jest co prawda związane z tym, że w ogóle lubię chodzenie. Marsz mnie uspokaja, pomaga zebrać myśli, sprawia nawet pewną formę przyjemności.
Z upodobaniem chodzę w starych ubraniach, nie mam potrzeby wymiany mebli, wystroju wnętrza. Mam mnóstwo ubrań, z którymi do końca nie wiem co zrobić - bo są za bardzo zniszczone, aby się w nich pokazać wśród ludzi, ale jeszcze na tyle nie "rozleciane", żeby nie chroniły przed zimnem, czy wiatrem. Więc szkoda mi wyrzucić...
"Boli mnie serce" gdy dostaję paczki od kuriera - tak opakowane, w liczne tektury, pianki zabezpieczające itp. że połowę (czasem grubo ponad) tego, co dostałem ląduje w śmietniku. To jest bez sensu. Byłbym za tym, aby w ogóle zminimalizować opakowania dla towarów - do absolutnie niezbędnej postaci. Nie lubię też (z tego powodu) prezentów choinkowych - tego prześcigania się w marnowaniu papieru do wymyślnego opakowywania podarków (które najczęściej też są nietrafione i tylko niepotrzebnie obciążały przyrodę zanieczyszczeniami powstałymi podczas produkcji).
Wyrzucanie żywności... - to nie u mnie. Nieraz się najem już niesmacznego żarcia, nawet pomimo tego, że już nie mam ochoty jeść, "żeby się nie zmarnowało". Lodówka u mnie jest znacznie słabiej wypełniona, niż u znajomych ludzi - bo jak będzie za dużo, to się nie zje i zmarnuje.

Wiem, pod tym względem dziwak jestem...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 13:02, 13 Mar 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Moja walka z samym sobą o nie manie racji
Gdyby ktoś zajrzał do moich myśli, to pewnie by się nieraz zdziwił, ile wysiłku poświęciłem temu, aby...
przekonywać samego siebie, że nie mam racji, a ma ją ktoś inny!
Jeśli ktoś miałby ochotę pójść moją drogą w tym kierunku, jeśli walkę z zadufaniem w siebie uważa za coś wartego stosowania, to podaję moją listę pomysłów, jak siebie przekonywać do akceptacji innych ludzi:
- popełniłem sporo błędów w życiu, w rozpoznaniach, błędów O KTÓRYCH JUŻ WIEM, a o ile nie wiem? Więc może akurat teraz pojawia się ten błąd, o którym nie wiem, zaś to, że widzę swoją rację jako jedyną i ostateczną jest po prostu objawem ignorancji...
- ludzie mają różne życiowe doświadczenia, więc używają też różnych środków wyrazu, sformułowań właściwych dla tych doświadczeń. Może, gdy widzę czyjś "błąd", po prostu nie rozumiem o co mu chodzi?...
- opanowania emocji trzeba się uczyć. Właściwie przez całe życie. Zawsze gdzieś się jest w środku drogi. Czasem nie dajemy rady, ja nie daję rady i zamiast obserwować bezstronnie świat, zamiast uciszyć nerwy, muszę procesować program "walcz, albo uciekaj!". Inni mają podobnie.
- wiele razy się przekonałem, że to co kiedyś uważałem za obsolutne i niepodważalne, po latach doświadczeń doczekało się nowej, lepszej wersji. Sam do tego byłem w stanie dojść, sam sobie zaprzeczyłem. Dlaczego miałbym o aktualnej wersji mojego rozumowania uznać za tę ostateczną?... A może to ta druga osoba jest już ten szczebelek wyżej?...
- nawet jeśli jakoś tam obiektywnie (warto by spytać, co w tym kontekście właściwie znaczy określenie "obiektywny") mam rację, albo mam ją w wyraźnie większym stopniu, niż ktoś tam inny, to powstaje pytanie, czy czasem nie jest tak, że po pokonaniu swoich trudności, tamta osoba za chwilę nie przeskoczy mnie rozumowaniem. Może jej droga, choć na początku daje efekt większych kłopotów, ostatecznie okaże się bardziej perspektywiczna. Efekt jest dobrze znany w produkcji - jeśli chcemy wyprodukować naprawdę przełomowy, innowacyjny produkt, to czynnościom przygotowawczym będziemy musieli poświęcić znacznie więcej czasu, wysiłku. Więc może czyjeś zatrzymanie w rozumieniu jest właśnie przygotowaniem do mentalnego skoku, który zaowocuje potęgą rozumienia rzeczy, dzisiaj trudną do wyobrażenia...
- rozpatrywanie wszystkiego z punktu widzenia jakiejś ostatecznej wszechwiedzy, idealnego rozumienia nie bardzo ma sens. Po pierwsze w ogóle sama idea wiedzy absolutnej niekoniecznie jest słuszna, a po drugie, nawet gdyby taka wiedza była do osiągnięcia, to niekoniecznie warto byłoby tego spróbować. Bo będąc u kresu, tracimy wszelka motywację do działania, doskonalenia, życia. Może lepiej jest - dla samego bytowania umysłu, uczuć, jestestwa - pogodzić się z rolą podrzędną, umniejszającą siebie. Bo wtedy mamy do czego dążyć, mamy z czym się zmagać. Warto DOCENIĆ ZMAGANIE, DOSKONALENIE NA KAŻDYM ETAPIE rozwoju świadomości. Nawet jeślibym jakoś "obiektywnie" miał być na wyższym poziomie, to i tak cenne, cudowne jest to, że ktoś prowadzi tę własna walkę na właściwym sobie poziomie. Tak WARTO MYŚLEĆ, bo inaczej mamy rozpad mentalny wartościowania na skrajności - liczy się tylko absolutna wszechwiedza i nic poza nią.
- kochamy małe dzieci, mimo że tak niewiele rozumieją. Nie potępiamy siebie za to, ze byliśmy małymi dziećmi, które niewiele rozumiały (a przynajmniej takie potępianie nie ma, wg mnie, sensu). Więc konsekwencją jest zaakceptowanie tego, że każdy jest takim "dzieckiem" na swoim etapie rozumowania. I należy mu się cały czas szacunek, miłość, zrozumienie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 13:50, 23 Mar 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Mam pewien kaprys epistemologiczny.
Pewnie dla wielu będę w nim niezrozumiały.
Oto zamierzam wyżej stawiać uczciwość intelektualną, niż lojalność względem mojej grupy, nawet względem poprzedniego ja.
Ta postawa, w której zamierzam przyznawać rację poglądom sprzecznym "z moim interesem", albo i z interesem tych, którzy są moimi "ziomami", pewnie nieraz będzie odebrana jako ZDRADA.
Sorry, ale ja chyba mam naturę zdrajcy - ściślej zdrajcy epistemologicznego (bo nie zamierzam zdradzać np. swojej żony). Zdradzam swoje poglądy, jesli coś wyraziście mi wykaże, iż są one nieuzasadnione, niewystarczająco uzasadnione, bardzo wątpliwe.
Zdaję sobie sprawę, że w ten sposób nie będę osiągał jakiejś absolutnej prawdy. Do określenia prawdziwości, zasadności czegoś UŻYWA SIĘ KRYTERIÓW. Kryteria są subiektywne. Można kryteriami mataczyć. Ale na to, niestety, nie ma rady, bo aby stwierdzić błędność jakiegoś kryterium, trzeba z kolei mieć...
kryterium dla kryterium - kryterium nadrzędne. A to TEŻ JEST KRYTERIUM, więc w końcu i tak będę je musiał jakoś uznaniowo założyć. Więc nie łudzę się, że znam absolutne prawdy. Jedyne, co potrafię uczynić, to BUDOWAĆ SPÓJNOŚĆ W ZAKRESIE WŁASNYCH KRYTERIÓW I WYNIKAJĄCYCH Z NICH ROZPOZNAŃ.

Po czym oceniam kryteria?
- Po tym, czy wynikające z nich oceny dadzą się ująć w spójny system.


Czyli nie po tym, że ktoś na mnie pokrzykuje: powinieneś przyjąć to kryterium, a nie inne!
Nie dlatego, ze ktoś jakieś kryterium nazwał "naukowym", "prawdziwym", ale też i "boskim". Bo nazywać sobie rzeczy można w niemal dowolny sposób, nazwa jest uznaniowa.
Kryteria przyjmuję ze względu na WZAJEMNĄ POPRAWNĄ WSPÓŁPRACĘ Z BUDOWANIU SYSTEMU ROZPOZNAŃ, KTÓRY NIE WYKAŻE RAŻĄCYCH NIEZGODNOŚCI WEWNĘTRZNYCH.
Co mam "po drugiej stronie barykady"? Czyli co jest alternatywą dla tego ujęcia, w którym spójność jest właściwie tym najgłówniejszym kryterium kryteriów?
Mam naprzeciw UZNANIOWOŚĆ I ARBITRALNOŚĆ, czyli ZABAWĘ W NAZWY.

Prosta obserwacja świata nauczyła mnie, że nazwami można żonglować na niezliczone sposoby - można (jak to było ze Stalinem) tyrana okrelać "ojcem" (ojcem narodu), można poglądy niezgodne z metodologią nauki, ewidentnie polityczne, ideologiczne określać mianem mianem nauki (jak np. "naukowy kreacjionizm", czy gender studies), można słowo "sprawiedliwość" wykorzystać do promocji systemów totalitarnych, niesprawiedliwych z ducha (jak to za komuny mówiono o "sprawiedliwości społecznej") itp. itd.
Tak czysto formalnie, matematycznie, to zmienne można nazywać w dowolny sposób, decyduje o tym sama UMOWA. Można zamienić nazwy zmiennych, a - jeśli się to robi konsekwentnie - to rozumowanie pozostanie logicznie poprawnym. Czyli - tak czysto formalnie - nazwa właściwie o niczym nie świadczy. Dlatego od lat staram się być niewrażliwy na arbitralność ocen, przywołujących tylko same nazwy - epitety.
Dlatego też jak ktoś mi napisze coś osobistego - np. "głupi jesteś", ale też i "mądry jesteś", to właściwie nie uważam, aby tego rodzaju epitet rzeczywiście coś mi mówił na temat mojej osoby, abym go miał jakoś brać pod uwagę. Takie arbitralnie użyte epitety są dla mnie w 99% przypadku INFORMACJĄ O TYM, KTO JE UŻYŁ - o jego emocjach, chęci pozbycia się irytacji, itp. I nawet ŚWIADOMIE ĆWICZĘ SIĘ w mentalnym lekceważeniu epitetowanych wobec mnie określeń. Wartość poznawczą dla mnie ma jedynie wypowiedź WSKAZUJĄCA ZALEŻNOŚCI, posiadająca jakieś odwołanie do w miarę jasno rozpoznawalnych idei, nie zaś czystych emocji.

Tak więc mam naturę zdrajcy, a nawet świadomie zamierzam (!) być zdrajcą wszystkiego co sprzeniewierza się ogólnej idei prawdy i uczciwości intelektualnej. Z tego na pewno wyniknie mi samotność, poczucie alienacji, może nawet pojawią się jakieś szykany. Poza tym...
... nawet nie wiem, czy wytrwam w powyższych deklaracjach. Może zdradzę nawet samego siebie w tym sensie, że ugnę się przed jakąś kolejną groźbą, czy prośbą dotyczącą mojej lojalności. Bo słaby jestem. Ale może - przynajmniej w jakiejś części przypadków - przy swoim wytrwam. :think:
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 12:24, 04 Maj 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Kiedyś dawno temu, miałem pomysł, że podstawowe zasady chrześcijaństwa powinno się dać wyprowadzić z czystych założeń logiczno - filozoficznych. Ukoronowaniem takiej koncepcji byłoby wyprowadzenie stąd także praw fizyki - najlepiej coś w pobliżu sławetnej "teorii wszystkiego". To są oczywiści marzenia...
Ale w zakresie tym pierwszym, jakby się spełniają, bo dzisiaj układanka w epistemologię, ontologię, logikę, kognitywistykę zaczyna mi się układać w jedną spójną całość. Większość głównych zasad religii chrześcijańskiej po prostu wynika mi niejako z logiki świadomości, jest narzucającym się wnioskiem z tego, jaka jest konstrukcja rzeczy.
Nie potrafię tego (jeszcze?...) spiąć z fizyką. Tzn. pewne kierunki poszukiwań w tym zakresie nawet wydają się obiecujące, ale mam problem z dopięciem całości, bo albo (w jednej z wersji) wychodzi mi z tego koncept matematycznie tak trudny, że nie wiem, jak go dalej ugryźć, albo w ogóle muszę poprzestać na czysto intuicyjnych gdybaniach. To ostatnie jednak uważam za wyłącznie etap przygotowawczy - czyli bez matematyki, prawdziwej koncepcji nie będzie, nie uznam jej.

Może spróbuję część moich przemyśleń niedługo opublikować. Pewnie większość osób nie zainteresuje się tym, albo uzna za niewarte zgłębiania. Jednak może znajdzie się przynajmniej jedna osoba, z którą można by nawiązać jakąś minimalną dyskusję wokół owych koncepcji. Zauważyłem, że w dyskusji z kimś przychodzą do głowy nowe pomysły. Czasem wystarczy to, że się formułuje własne myśli, a przy tej okazji coś się uruchamia.
Więc może zacznę tu niedługo publikować sukcesywnie mój wstęp do teorii wszystkiego. Ale że sporo tego jest, to nawet nie wiem, od czego zacząć.
- czy od koncepcji uogólnienia kryptografii klucza publicznego?...
- a może od matematyki liczb pierwszych zastosowanej do budowania logiki ontologii i tożsamości (która to matematyka jest moim głównym kierunkiem poszukiwań)?
- czy raczej od zagadnień kognitywistycznych, powiązanych z koncepcjami dotyczącymi sztucznej inteligencji?
To wszystko pasowałoby scalić w jedną teorię. Niby mam tu jakieś tropy, ale na razie konkretu nie widać... :cry:
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 18:42, 10 Maj 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Mam chyba pewna cechę dziwaczną dla większości znanych mi ludzi - irytuje mnie autorytarność tak ogólnie, nawet w odniesieniu do mnie samego. Jedną z najbardziej przeszkadzających mi w komunikacji rzeczą, którą mogłaby się przydarzyć, byłoby ogłoszeniem mnie np. jakimś niekwestionowanym autorytetem.
bo co właściwie miałoby znaczyć, gdy ktoś przemawia nie jako normalny człowiek, ale jako autorytet. To wtedy chyba jego słowa należałoby traktować jakoś "bardziej". Bardziej, czyli jak?
To jak ktoś, jako wielki autorytet powie "dzisiaj jest piątek", to ta informacja pewnie jest "bardziej" - może np. ten piątek przesunie się na kawałek soboty?... Albo jeszcze coś się zdarzy, co normalne znaczenie słów wzmocni?...

Ludzie walczą o autorytet dla siebie, czyli o co właściwie?... :shock:
O to, żeby ich poważano, szanowano...
- Sorry, ale ja nie potrzebuję takiego dowartościowywania, czy innej formy psychoterapii. To małym dzieciom mówi się, że są wspaniałe, że jak po swojemu namalują bohomaz, to "pięknie namalowały". To co? - To ja mentalne dziecko jestem?... :shock:

Gdy pracowałem w szkole jako nauczyciel, to dużą radość sprawiali mi uczniowie, którzy byli w stanie wskazać mi jakiś błąd, który zrobiłem - byle zasadnie, byle z sensem. To świadczyło, że SŁUCHAJĄ I PRÓBUJĄ ZROZUMIEĆ. To zatem świadczy o tej postaci szacunku dla mojego słowa, o jaki mi chodzi, czyli o to, że słowa do nich dotarły, treść została jakoś przyswojona, a potem nastąpiła próba integracji tej treści z własną świadomością. Jeśli pojawił się zgrzyt, błąd -to świadczyło o tym, że tę próbę podjęto, była ona aktywna, twórcza. Nieważne, że czasem okazało się, iż ja błędu nie popełniłem, ale uczeń coś źle zrozumiał - ale dobrze, ze spytał, dobrze, że błąd próbował dostrzec.
Chyba najbardziej deprymującą sytuacją dla mnie byłoby, gdyby mi "przyznano" taki autorytet, że gawiedź by tylko słuchała i próbowała, bez najmniejszej próby weryfikacji, czy krytyki od razu absolutnie przyjąć, bez gadania zaakceptować. To oznaczałoby, że ja będę odpowiedzialny za wszystkie błędy, jakie ktokolwiek popełni w wyniku tego, że coś ode mnie usłyszał. Ja będę winien temu, że ktoś nie zweryfikował moich słów, które może akurat w jego sytuacji stosowałyby się nietypowo. Tak więc, wiedząc, iż tak właśnie jestem traktowany przez słuchaczy, musiałbym chyba narzucić sobie jakiś niesłychanie twardy reżim poprawności, prawdziwości - aby nie popełnić najdrobniejszej nieścisłości, najmniejszego błędu, który komuś mógłby w przyszłości zaszkodzić. W przeciwnym wypadku na mnie spoczęłaby cała odpowiedzialność za wszystko co powiedziałem. To aż strach się bać...
Normalnym trybem komunikacji między ludźmi jest pewna doza weryfikacji, dopytywanie się, wątpienie w tej, czy innej formie. Dobrzy wykładowcy, ponoć co jakiś czas specjalnie robią błąd w swoich tłumaczeniach - aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze ich słucha, czy ktoś tam jeszcze myśli...

Nie rozumiem ludzi/instytucji, które dopominają się, walczą o bezwarunkowy autorytet dla siebie. Czy oni nie mają poczucia odpowiedzialności?...
Oczywiście zawsze można przyjąć postawę, w ramach której jeśli ja coś powiedziałem, a wynikł z tego błąd, bo ktoś to źle zrozumiał, to oczywiście jest wina tamtego, zaś jeśli wynikło coś dobrego, to "cała chwała dla mnie". Tak niby też można. Ale to jest fałsz, to jest nieuczciwe. To można uzasadnić jedynie tym, że ktoś kto takiej sytuacji pragnie jest właśnie zakompleksiały, potrzebuje specjalnego dowartościowania i psychoterapii. Jednym słowem - cienias jest...

Muszę przyznać, że parę razy, gdy coś pisałem, specjalnie zostawiałem coś w nieporządnej postaci. Aby były niedoróbki, błedy. Trochę pewnie z lenistwa. Ale trochę też ze świadomością - jak ktoś chce sobie znaleźć błąd, to niech go znajdzie. Zobaczymy, że znajdzie błąd merytoryczny, czy skupi się na formie...
Nie przeszkadza mi jakoś szczególnie nawet niezbyt sprawiedliwa krytyka tego co piszę. Ona ma swoje miejsce, nawet jakoś jest potrzebna. Po pierwsze ona wskazuje, że krytycyzm w odniesieniu moich słów jest WŁĄCZONY, że nikt tu nikogo nie fetuje, nie wychwala na wyrost. Kto mądry, oceni sobie na ile owa krytyka jest zasadna. Kto głupszy - trudno, może uzna mnie winnym czegoś, czego winnym nie byłem. Ale czy negatywny osąd na mój temat, powzięty przez ludzi głupich ma mnie specjalnie martwić?... Chyba jednak nie. Głupiec i tak, prędzej czy później, coś głupiego wymyśli.
Ja nie jestem politykiem, nie muszę zdobywać głosów. Zmanipulowane przez mnie, jakoś tam wymuszone u ludzi dobre o mnie opinie nie są mi do niczego potrzebne - ani się tego ne spienięży, ani nie będzie z tego sukcesu wyborczego.
Ocena (tutaj ocena mnie przez kogoś) ma wartość tylko wtedy, gdy jest uczciwa, krytyczna, dokonana szczerym osądem wolnego umysłu. Jeśli byłaby przeze mnie jakoś sprowokowana, to nie byłaby już wiele warta.

Co ciekawe, ja nawet względem mojej (przyszłej) żony, w czasach narzeczeńskich, nie próbowałem jakoś specjalnie się malować lepszym, niż to widać, można by powiedzieć, że "nie starałem się". To może nie jest do końca prawda, bo człowiek zawsze trochę tam się stara. Jednak wychodziłem z założenia, że jeśli ktoś ma mnie już polubić, czy nawet pokochać, to niech mnie kocha właśnie takiego, jakim jestem naprawdę, a nie tego podpicowanego, taką wersję demo.
Inaczej, to wydaje mi się nie mieć sensu...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 14:08, 09 Cze 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Coraz bardziej dociera do mnie, jak bardzo niewiele brakowało, abym w życiu popełnił jeszcze większe głupoty, niż te, które popełniłem. Co prawda (zdaje mi się... ) chyba udało mi się ustrzec spowodowania jakichś naprawdę dużych szkód, czy krzywd wyrządzonych ludziom, na szczęście nie byłem karany za jakieś umyślne przestępstwa (nieumyślne też nie w sensie jakiejś sprawy karnej, bo mandaty 2 zapłaciłem), ale sytuacji, w ramach których niewiele brakowało do "wpadki" było wcale nie mało. Samo prowadzenie samochodu generuje tak wiele zagrożeń, jest tak uwikłane sprawność zmysłów, koncentrację uwagi, że muszę przyznać, iż wielokrotnie raczej szczęście mnie uratowało od spowodowania wypadu, a nie moje świadome działanie, czy postawa.
Niezależnie od prowadzenia samochodu, wiele głupot, nieostrożności, przeoczeń też miało różne negatywne skutki dla ludzi. Zdaję sobie sprawę, że choć może umyślnie skrzywdzić nikogo nie chciałem, to już samym zaniedbaniem, lekceważeniem czegoś, nieostrożnością, lenistwem spowodowałem wiele negatywnych skutków. Jeśli nawet nie były one wielkie (może nawet i były, a ja o tym nie wiem...), to miałem więcej w tym szczęścia, niż rozumu.
Jeśli nawet zatem jakoś mogę uchodzić za kogoś, kto świadomie ludzi nie krzywdzi, to nie mam być z czego dumny. I nie jestem dumny. Właściwie to z niczego nie jestem dumny, bo uczucie dumy uważam raczej za toksyczne dla świadomości, niż pomocne w czymkolwiek. Nie jestem dumny ani z tego, co osiągnąłem, ani z tego w jakim jestem miejscu, do jakiego przypisany jestem narodu, grupy społecznej, czy jakiejkolwiek innej kategorii. Ot, tak się zdarzyło, że można mnie do tej, czy innej kategorii zaliczyć, ale ani w ogóle żadnej z owych kategorii nie uważam za ostatecznie dającą podstawy do bycia z niej dumnym, ani też zaliczenie się do niej niekoniecznie o mnie musi jakoś (w szczególności na plus) świadczyć.

Przy czym, po prostu duma nie za bardzo jest mi do czegokolwiek potrzebna. Nawet emocjonalnie...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33546
Przeczytał: 80 tematów

Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 10:09, 11 Cze 2019    Temat postu: Re: Michał o sobie

Jednym z najbardziej niebezpiecznych dla umysłu pragnień, jest wg mnie pragnienie bycia bezwzględnie docenianym, traktowanym jako autorytet.

Ktoś, kto takie pragnienie w sobie hołubi, naraża swoje myślenie na kręcenie "pustych pętli" myślowych, procesujących jałowe emocje, a nie rzetelne rozpoznania świata. Lepiej jest skupiać się na samej materii spraw, samych faktach, modelach, ideach, a nie "roztkliwiać się nad swoimi pragnieniami bycia docenionym". W końcu jesteśmy sobie równi - każdy ma takie samo z grubsza prawo do docenienia go przez innych. Jeśli ma być w tym układzie równowaga, to należałoby dawać swojego szacunku innym przynajmniej tyle, ile się go otrzymało z zewnątrz. Bycie mentalnym pasożytem, czyli kimś przyklejonym emocjonalnie do łaski innych, polegającej na docenieniu owej osoby, czyni takiego kogoś nie tylko zależnym i słabym, ale też niekreatywnym - bo zamiast zajmować się rozwiązywaniem problemów, taki człowiek będzie procesował frustrację niespełnienia. Ostatecznie realne mniej osiągnie, bo mnie pracy włoży w realne osiąganie. Za to jeszcze więcej będzie się frustrował tym, że tych osiągnięć nie ma. I kółko się zamyka.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum ŚFiNiA Strona Główna -> Kretowisko / Blog: Michał Dyszyński Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9  Następny
Strona 1 z 9

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin