Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33359
Przeczytał: 64 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pon 12:48, 16 Paź 2023 Temat postu: Bo zawsze jest coś za coś, czyli są dwie strony medalu... |
|
|
Moją osobowość, moje myślenie ogólnie, system wartości, światopogląd, nawet epistemologię wyznacza wiara w to, właśnie co w tytule zapisałem - zawsze jest "coś za coś", każdy medal ma dwie strony, nie niczego co byłoby tylko i wyłącznie pozytywne, ani czegoś, co byłoby absolutnie w każdych odniesieniach negatywne.
Nie twierdzę, że bilans zawsze będzie zerowy. Co to, to nie. Zerowanie się bilansu jest efektem ustawienia tego zera skali w systemie ocen, czyli będzie arbitralna, nie będzie obiektywna, niezależna od założeń.
W kawiarni podałem jeden z przykładów zastosowania tego "prawa ocen" - ocenę emocjonalności, zastosowaną wobec osoby, która ma problem z czymś, co sprawia jej cierpienie. Jednocześnie ta sama osoba często deklaruje się, jako ktoś, kto nie zamierza nijak ingerować w swoje emocje, relatywizować, która posiadanie tych emocji w tej, a nie innej postaci uważa za właściwie ostateczny argument. Zacytuję moją odpowiedź z tamtego wątku, dotyczącą tego, jaką rolę w mentalności człowieka pełnią emocje.
Cytat: | Ty wszystko odnosisz do siebie mocno personalnie. Pewnie byś na takie skomentowanie odpowiedział: bo tak należy! Bo najbardziej mamy siebie, czyli każdy sobą powinien (!) się zajmować, swoje emocje uznawać, nimi żyć. Ale...
Ciekawie względem tej tezy o całkowitej akceptacji emocji, jakie nami powodują wychodzi właśnie Twoja sytuacja z emocją rozstania. Masz tę emocję bardzo silną, nie wiesz co z nią zrobić, a ona jest, trwa, gnębi Cię. Ale przecież "nie możesz" jej zrelatywizować, "nie wolno Ci" (w tym Twoim podejściu) potraktować z dystansu. Taki jesteś, tak ma być (w tym podejściu, które stosujesz, bo nie jest moim twierdzeniem, że tak być powinno z racji na cokolwiek obiektywnego).
Wg mnie najbardziej podstawowym prawem rozumienia byłoby chyba "zawsze mamy coś za coś". Czyli inaczej: każdy negatyw i każdy pozytyw życia, ocen jest względny. Patrząc na jedną stronę medalu uzyskujemy jedną ocenę, patrząc na drugą stronę, drugą ocenę, często odmienną diametralnie. Akceptując emocja "jakie się jawią", automatycznie ustawiasz się na pozycji "jeśli się moje emocje objawią negatywnie, to będę wobec nich zupełnie bezbronny" I tak jest z Tobą. Jesteś właściwie bezbronny, w depresji, w myślach samobójczych właśnie z tego powodu (!), że emocjom dajesz najwyższy priorytet. |
Ale chcę tu też rozważyć inny przykład - też trochę związany z emocjami, ale z wyraźnie też innym podtekstem. Chodzi mi o pojmowanie osobistej godności.
Obserwuję ludzi, którzy pewien rodzaj (!) swojej godności, honoru, znaczenia wobec innych ludzi jakby absolutyzowali. Najczęściej objawia się to - nieuświadomionym w większości przypadków - paradygmatem relacji z innymi ludźmi opartym o "ja muszę wygrać". Są to ludzie, którzy żyją dla zwyciężania, dla pokazania, że są lepsi.
Z tymi ludźmi najczęściej nie sposób jest poprowadzić dyskusji: ale czym jest owa "lepszość", co konkretnie ci ona daje?
Nie, owo zwyciężanie jest tu niejako pojęciem podstawowym, czymś nieusuwalnym z rozumowania, zaś forma tego dążenia do zwycięstwa zdaje się też być przyjmowana całkowicie bezrefleksyjnie. Efektem jest to, że tacy ludzi wciąż walczą, walczą, walczą...
Często jest tak, że otoczenie puka się w czoło, widząc tę walkę właściwie "o pietruszkę", o nic, o głupotę, albo wręcz o coś, co walczącemu przynosi więcej szkód niż korzyści. Walczenie jako paradygmat ma swoją pozytywną stronę, że daje człowiekowi jasny kierunek, wyznacza cel relacji, powoduje, że taka osoba zyskuje motyw do życia, nie jest pozostawiona w próżni, w bezcelowości. Ale jest tu znowu coś za coś. Bo biorąc za formę absolutu ten cel, jakim jest wykazywanie swojej godności pod postacią bycia zwycięzcą, traci się automatycznie z oczu inne cele. A jeśli nawet nie traci się ich całkowicie, to przynajmniej silnie się je degraduje.
I tak właśnie w mojej ocenie przedstawia się sytuacja tych "godnościowców" i "zwycięzców" mentalnych, że w końcu dla nich walka, a już szczególnie walko o swój wizerunek wobec społeczności staje się celem samym w sobie degradując inne cele życiowe, tracąc perspektywę rozwoju, wzrostu w innych obszarach. Akceptując przemożnie cel "pokażę innym, że jestem lepszy", z horyzontu znikają pytania:
- czy ten rodzaj "lepszości", o który aktualnie tak zaciekle walczę jest w ogóle cokolwiek wart w szerszym sensie?
- czy inni się czasem nie pukają w czoło, gdy widzą tę naszą walkę, która już niczemu nie służy?
- czy czasem nie tracę czasu w tej walce o pietruszkę?
- czy w ogóle sobie nie szkodzę oddając tej ambicji wygrywania w całości?
- co dalej? Nawet jeśli wygram, to co by z tego właściwie miało wynikać?
|
|