Michał Dyszyński
Bloger na Kretowisku
Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 33293
Przeczytał: 63 tematy
Skąd: Warszawa Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Nie 17:55, 15 Paź 2023 Temat postu: |
|
|
Andy72 napisał: | Siedzisz w sumieniu "integrystów"? |
Nie, w ich sumieniu nie siedzę. Śledzę, modeluję, sprawdzam pod wieloma kątami natomiast te ścieżki w moich emocjach i myślach, jakimi musiałbym poprowadzić swoją mentalną aktywność, gdybym miał przyjąć integrystyczną postawę. I wyciągam z tego wielorakie wnioski
- aby być tak absolutnie przekonanym, jak to widzę (zewnętrznie obserwując) przekonani zdają się być integryści, to MUSIAŁBYM (nie widzę na to innej metody) po prostu zamknąć oczy na wszystko, co co prawda prawda pojawia się w nieuprzedzonych rozpoznaniach, ale nie pasuje do doktryny. Inaczej mówiąc MUSIAŁBYM ZAKŁAMYWAĆ swoje rozpoznania.
- aby tak uparcie głosić, że to grupa, z którą się identyfikuję religijnie ma zawsze rację, nigdy (albo prawie nigdy) się nie przyznawać do jakichś błędów owej grupy MUSIAŁBYM (nie jestem w stanie dostrzec tu żadnej innej skutecznej opcji) po prostu zakłamywać to, w co bardzo mocno wierzę od lat, że ludzie aż tak bardzo się nie różnią od siebie, a także w to, że wszyscy jesteśmy grzeszni (co i w Biblii jest napisane). Musiałbym też zakłamywać EWIDENTNE PRZYPADKI, gdy członkowie mojej grupy religijnej źle postępowali.
- aby głosić nieprzejednanie, że wrogami i mylącymi się są zawsze (dziwny traf...) ci, co mają odrębny od mojego światopogląd, to musiałbym nieźle zakłamywać te nieuprzedzone moje rozpoznania, które mi sugerują, iż mam do czynienia z ludźmi całkiem rozsądnymi w typowych sprawach, życzliwymi, pomocnymi, po ludzku dobrymi.
- aby, jak to u integrystów jest w zwyczaju, głosić (bez hipokryzji gdybym miał to głosić) religię, w której na pierwszym miejscu liczy się sąd i kara, a dziwnie blada i spychana na margines jest nauka Jezusa o przebaczeniu i miłości (bo niekoniecznie musi być ona wprost negowana, bo integrystom wystarcza tu przemilczanie i nie wyciąganie praktycznych wniosków), to musiałbym znowu dokonać jakiegoś kompletnie udziwnionego, nienaturalnego "łamańca" w rozumowaniach, przekręcać narzucającą się intuicyjnie wymowę Biblii, być jawnie na bakier z elementarnym zdrowym rozsądkiem.
- aby uznać, że - a tak rozpoznaję to, co głoszą integryści - że jakieś tam frazy doktrynalne, są formą "prawdy samej w sobie" niezależnej od stanu rozumienia osób, próbujących te frazy zrozumieć (a potem może przyjąć je jako sugestię do swojego życia), to musiałbym założyć, że owe frazy są sformułowane w jakiejś idealnej formie języka, pozostając (na nie wiadomo jakiej zasadzie) niezależnymi od tej kontekstowości, nieokreśloności, całego bagażu niejasności interpretacyjnych języków, jakie znamy. Musiałbym przyjąć za prawdę coś, czego nie potrafię sobie nijak wyobrazić, czyli (dla mnie to jest jednoznaczne) powinienem to "przyjąć" akceptując, iż jest to odseparowane od mojego umysłu... Dla mnie odseparowanie od umysłu (związane z niezrozumieniem) jest akurat przeciwieństwem przyjęcia, uznania czegoś, czyli nie potrafię sobie z tą sprzecznością poradzić, co też oznacza, że zakłamywałbym rzeczywistość moich myśli, mówiąc iż to, czego nie zrozumiałem, jednak realnie "przyjąłem". Jak dla mnie taki stan świadomości pasuje jedynie pod określenie "dałem werbalny sygnał akceptacji, nie wiedząc co konkretnie by owa akceptacja realnie miała oznaczać".
To wszystko razem układa mi się w uznanie iż tak czciłbym nie Boga - w duchu prawdziwego, lecz bożka zakłamania i celebrowania pychy, że akurat ta jedna jedyna instytucja w historii świata, jaką mi przyszło uznać (też właściwie najczęściej to nie ja ją uznałem, tylko bezwiednie zaakceptowałem, bo mi ją twardo zasugerowano, a ja nie miałem przecież wtedy wystarczającej wiedzy i rozumienia, aby dokonać osądu co przyjmuję), jest tą idealną, że oto ja (i moi współwyznawcy) są tymi jedynymi szczęściarzami, których wyznaczono na wygranych w grze o zbawienie, zaś pozostałych Bóg "lekką rączką" miałby spisać na straty. Nie wierzę, że Bóg jest taki kapryśny, nie wierzę, że Bóg mógł upodobać sobie do zbawienia właśnie takich ludzi, którzy okazali najbardziej uparty brak krytycyzmu, de facto bezmyślność, niską wrażliwość i empatię, a za to twardość i ośli upór.
Bóg - którego utożsamiam z najwyższymi cnotami, z prawdą, absolutem, miłością - nie może (!) taki być, żeby miał skądinąd wspaniałych, mądrych, życzliwych ludzi, ludzi do których naturalnie serce się wyrywa, aby ich uznać za wielkich i wartościowych, skazywać na potępienie, a twardogłowych troglodytów, którzy w gruncie rzeczy w większości nie byli w stanie wykazać niezależnej, uczciwej, rozważnej myśli czy odruchu serca miał wywyższać jako zbawionych. Ja po prostu w takiego pokręconego, kapryśnego, po mojemu jawnie niesprawiedliwego boga (bo już nie Boga) nie umiem uwierzyć. Bo uwierzenie, że Bóg jest właśnie taki, oznaczałoby że za cechy "boskie" uznaję dokładnie takie cechy, które u ludzi traktowałbym jako świadczące o małostkowości, głupocie, złych skłonnościach, słabości i niedoskonałości. A nie uważam, aby Bóg (ten prawdziwy) miał być małostkowy i zły, aby miał być bardziej niedoskonały, niż nawet w miarę normalni ludzie, których nieraz spotykam. W takiego ułomnego boga nie zamierzam wierzyć, a wręcz uważam, że gdybym się na taką wiarę zgodził, to obraziłbym Boga (już tego prawdziwego), czyli zasługiwałbym na ciężką karę.
Ostatnio zmieniony przez Michał Dyszyński dnia Nie 18:42, 15 Paź 2023, w całości zmieniany 1 raz
|
|